O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

środa, 21 maja 2008

Godzina z bluesem - pierwsza audycja

Ostatnio postanowiłem zrobić nieco porządku w kasetach (MC, takie coś przedpotopowe), właściwie wyrzucić śmieci, lepsze przeznaczyć do recyklingu – czyli nagrać coś nowego. Jednak nie mogę przecież wywalić pierwszej audycji, dlatego zrzuciłem ją na twardy dysk, a przy okazji posłuchałem… Błe… głosowo – słabizna. Ale muza…. Hm… Zamieszczam poniżej playlistę:

Godzina z bluesem - 10 lipca 2000 roku

- Ronnie Earl I Want To Shout About It

- Magic Slim Down The Road I Go

- Albert Collins Tired Man

- Guitar Shorty Hard Life (Topsy Turvy)

- Magic Sam I Feel So Good (West Side Soul)

- Muddy Waters I’m You Hoochie Coochie Man

- Muddy Waters I’m Ready

- Lightin’ Hopkins Mama’s Baby Child (Morning Blues)

- Lightnin’ Hopkins Honey Baby (Morning Blues)

- Big Joe Williams Down In The Bottom

- Big Joe Williams Boogie Woogie All Day Long

- R. L. Burnside Shake’em On Down (Too Bad Jim)

- Rod Piazza No Pretty Presents (Alphabet Blues)

- Jesse Fortune Dark Is The Night (Fortune Tellin’ Man)

Audycja powstała prawie 8 lat temu. Miała być skrótową prezentacją tego, co zamierzałem grać. Ho, ho! Dziś bym się chyba nie odważył dać tyle korzeni w jednej audycji. Obawiałbym się, że dla wielu będzie to niestrawne. Wówczas miałem okres fascynacji rootsowymi rzeczami. Słuchałem dużo fat possumowego brudu, odkrywałem go. Ale też byłem zakochany w McDowellu czy Hopkinsie. Collins, Earl i Specter – to zawsze! I dziś pewnie takich klimatów dałbym więcej. Może jakiś „futurystyczny” smaczek bym dorzucił. Generalnie jednak aż tak znacząco mój gust się nie zmienł. A! Jakiś saksofon musiałby być! Jay McNeely.

niedziela, 11 maja 2008

Moja percepcja, moje wspomnienia

Zupełnie przypadkiem, po przeczytaniu w Blues Revue notki czytelnika dotyczącej Johna Mayalla, odpłynąłem myślami w kierunku moich wspomnień. John Mayall, Eric Clapton, Peter Green, ABB, Canned Heat, Eric Burdon to dla pewnego pokolenia – powiedzmy, pokolenia moich rodziców – herosi, Clapton is God, głosił jakiś słynny napis na murze. Mnie oni zupełnie nie elektryzują, niemal ich nie znam. Owszem, słuchałem dawno temu Claptona, ale nie wpadłem na to, by traktować go jako bluesmana. Ze słowem blues kojarzyli mi się, ci, których słuchałem w radiu, w audycjach bluesowych - Robert Cray, Ronnie Earl, William Clarke, Duke Robillard, Stevie Ray Vaughan, Charlie Musselwhite, Albert Collins. Oni byli grani, bo akurat wydawali płyty dostępne w Polsce (lub ich płyty właśnie zaczęły być dystrybuowane - Alligator, Black Top, Blind Pig).

Moment, w którym rozpocząłem przygodę z muzyką, był punktem, gdy to co ważne było już historią, klasyką. Miało też swe wyznaczone miejsce, stanowiło część siatki kulturowej. Zapewne Mały leksykon bluesa Marka Jakubowskiego uporządkował mi nieco wiadomości i wzbogacił chaotycznie zdobytą wiedzę. Z mojego punktu widzenia ta sieć była rzucona na mapę Stanów Zjednoczonych. Jej charakter był przede wszystkim czasowy, ale też ma pewne gniazda geograficzne – gniazda wpływów i inspiracji. Jeśli uchwycimy którąś z nici, umiejętnie lawirując, dotrzemy do innego punktu.

Po tej sieci lub drodze próbowałem się poruszać, żeby nie błądzić, starałem się znaleźć punkty węzłowe. Jednym z takich punków był T-Bone Walker. To nie przypadek, że jego płytę CD kupiłem jako pierwszą. (Kaset w tym czasie miałem już dużo, ale poza Hookerem, B. B. Kingiem czy NZB nagrywałem co się dało z audycji radiowych. Miałem składanki, gdzie był Rod Piazza a za nim Otis Spann, Rory Block i Albert Collins, Ronnie Earl i Sonny Terry, Memphis Slim z lat 40. i Byther Smith z lat 90.). To była długo analizowana decyzja. I teraz dajmy na to – jak się ma Clapton do Walkera z punktu widzenia młodego fana bluesa: obydwaj należą do historii. Jak dla mnie Clapton nie jest bardziej współczesny niż Walker czy powiedzmy Buddy Guy. Jednak ilość nici, która odchodzi od Walkera jest niemal nieskończona, a tymczasem Clapton to odprysk, pomyłka ewolucyjna, ewentualnie punkt docelowy. Spójrzmy jeszcze inaczej. Waters czy Spann, Howlin’ Wolf czy Walker tworzyli w latach 40. czy 50., a nawet później. Mayall czy Canned Heat to późne lata 60. Różnica wynosi zatem 10–20 lat. 1993 czy 95 od 1968 dzieli 25–28 lat, czyli więcej niż największa zakreślona różnica między owymi klasykami. Do głowy zatem by mi nie przyszło, by traktować okres Chess Watersa jako staromodny blues, a granie Claptona jako wciąż świeże. Nie miałem i nadal nie mam podstaw, by stawiać Claptona na piedestale.

W tym samym czasie dogrzebywałem się do nagrań Magic Sama i słyszałem w radiu Claptona. Czyż muszę tłumaczyć, kto robił na mnie większe wrażenie?..

Andrzej Jerzyk słyszy wysoki głos Skipa Jamesa i mówi: Ale najpiękniejszy głos miał Al Wilson. No cóż – te nagrania powstały w odstępie kilku lat. Andrzej słyszał wielokrotnie ów bielszy odcień bluesa – Canned Heat – to część jego skarbca pamięciowego, część jego wrażliwości muzycznej, część młodości. Moja? Skip James, nim go usłyszałem, kojarzył mi się z Kelly Joe Phelpsem, który grał jego numer. Kiedy Skip śpiewa i gra na gitarze akustycznej – to jest spójne, integralne, harmonijne i przejmujące. Kiedy Wilson przejmuje tę manierę do motorycznego, gęstego, ciężkawego boogie (On the Road Again), to to „nie gra”, tam jest zgrzyt percepcyjny.

Krótko mówiąc – nie mam żadnego bagażu wspomnień aktualnych,osobistych, które wiązałyby się z rockiem, blues-rockiem przełomu lat 60. i 70. Mój bagaż to lata 90. i revival gitarowych brzmień nawiązujących do zachodniego wybrzeża i Teksasu. Zaś Clapton, Mayall czy Green to historia, na ogół niestrawna ze względu na koślawą pracę sekcji, co dobitnie wyraził Otis Grand. Chwała mu za to!

ps. wypowiedź Granda:
"Pomimo tego, że może się to wydawać proste, granie bluesa jest konkretnie ukształtowane, z odpowiednimi miejscami w których możesz grać, jak również z takimi, w których nie można grać. To dlatego kiedy słuchasz czarnego bluesbandu, wszystko brzmi świetnie, bo każdy zna i odwala swoją działkę. Największym problemem angielskich zespołów jest to, że przeciążają beat. Przeciążają go i nie ma w nim otwartej przestrzeni. Jakbyś posłuchał Muddy’ego Watersa, to wszyscy grają odmienne partie – oczywiście dopasowane – każdy uzupełnia każdego." - Otis Grand w rozmowie z Jackiem Zaitzem, Twój Blues nr13 (lato 2003), s. 10, podkreślenia moje.