O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

sobota, 30 grudnia 2006

Feelin' The Blues - jakie jest, jakie będzie - cz. 2

Z chęcią przyjmuję wszelkie uwagi dotyczące kształtu programu, ale nie zawsze mogę się do nich dopasować. Mój stary bluesowy znajomy mówi: Fajnie prowadzisz tę audycję, ale czasem przydałoby się coś „z wypiardem”. Chodzi oczywiście o ostrą, blues-rockową jazdę. I czasem się zdarza, ale nie za często. Tego słucha większość tzw. fanów bluesa, więc miałbyś większą słuchalność – argumentuje. Gdyby Jazz Radio grało disco czy rocka, też miałoby większą słuchalność. Tyle że jest radiem jazzowym i basta!

stare logo jazz radioGranie w radiu jazzowym rock-bluesa albo i rocka jest tak granie popu. Bo tym on jest w szerokich widełkach bluesowych, w bluesie jest odpowiednikiem muzyki pop.

Co zatem będę grał w 2007 roku? Mam nadzieję, że znajdą się jacyś nowi ciekawi artyści. Mam nadzieję, że uda mi się w końcu na nowo wprowadzić stały kącik poświęcony historii bluesa. Dawno, dawno temu w każdej audycji prezentowałem klasyczną płytę. Teraz nie mam na to czasu – i antenowego, i na to, by przygotować się w domu. Zresztą zarzuciłem to, gdy odczułem, że nikogo nie interesuje.

Mimo to wolałbym znaleźć jakiś sensowny klucz, który umożliwiałby tym, którzy choć odrobinę tego chcą, ułożenie sobie w głowie (i w sercu) tematu „historia i rozwój bluesa”. Ano zobaczymy. Nie zawsze mam do tego materiał. Zresztą to w ogóle jest pytanie, co grać. Skupić się na nowościach? Ograniczające. A jeśli nie, to jak daleko i do czego sięgać?

Wychowałem się na audycjach Jana Chojnackiego, Wojciecha Manna, Sławka Wierzcholskiego, trochę Włodzimierza Kleszcza i Andrzeja Jakubowicza, a w mniejszym stopniu Leszka Adamczyka (początki Jazz Radia). U Jana Chojnackiego i Sławka  Wierzcholskiego denerwowała mnie po pewnym czasie ta jednostronność – ów „bielszy odcień bluesa” – granie bluesa w gładszej, wybielonej postaci ograniczone na ogół do nowości. A historia zdawała się u nich zaczynać w latach 60. U Manna ta tendencja była jeszcze radykalniejsza. Jeden z najstarszych krążków, jakie słyszałem, to Nighthawks z Johnem Hammondem – 1979 rok. Tymczasem Kleszcz czy Jakubowicz potrafili grać przez całą audycję jednego artystę, co też było, bywało, mało atrakcyjne przy moim głodzie.

Radio musi być różnorodne. Toteż wiedziałem, że w pierwszych audycjach chcę zagrać np. Magic Slima, Furry Lewisa, „Boobę” Barnesa czy Ronniego Earla. I potem było, że gram czarnego bluesa, którego nikt już nie słucha (opinia jednego z niegdysiejszych kolegów radiowych, wcześniej związanego z radiem Wawa).  Moja odpowiedź: nie słucha, bo nie zna.

Aha! Jeszcze kwestia sposobu prowadzenia audycji. JR było wg mnie zawsze skierowane do ludzi młodych. Jeden ze znajomych, który dawno nie słuchał tego, co robię, jak zawsze lakoniczny, napisał: W porządku. Nie bardzo tylko podoba mi się, że zwracasz się do słuchaczy per „wy”. W końcu słuchają cię też ludzie w średnim wieku. Prawda, ale tu wychodzi coś, co nazywam „szkołą jazzradiową”. Może to być przez kogoś odebrane jako brak szacunku albo nieprofesjonalizm. Jako załoga JR zawsze stawialiśmy na naturalność czy klimat. Mówię o epoce Sorbeego, ale teraz jest niewiele inaczej.

Nim zacząłem prowadzić program, byłem stałym słuchaczem JR. Wiedziałem, jak działa; wiedziałem, że jest inne, bezpośrednie, spontaniczne. Nie mógłbym czytać z kartki napisanego wcześniej tekstu. Nie umiałbym też tworzyć jakiejś misternej bariery między sobą a człowiekiem po drugiej stronie, uprawiać jakiejś formy gwiazdorstwa. Poza tym zawsze mam świadomość, że całkiem znaczną liczbę słuchaczy znam osobiście, jestem z nimi na „ty”, niezależnie od wieku. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie inaczej. Ech. Rozpisałem się.

Szczęśliwego Nowego Roku!!!

piątek, 29 grudnia 2006

Feelin' The Blues - jakie było, jakie jest, jakie będzie

Koniec roku to dobry czas na podsumowanie, na spojrzenie w najbliższą przyszłość, na odświeżenie poglądów.

W Polsce istnieje kilka zacnych audycji poświęconych bluesowi lub krążących w orbitach bluesa. Każda z nich ma swój charakter, który wynika z osobowości jej twórców i z okoliczności zewnętrznych.

Slwek Turkowski Godzina z BluesemMam to wyjątkowe szczęście, że prezentuję bluesa w radiostacji o profilu jazzowym. Rzecz jasna ma to swoje minusy. Jedno z kilku zdjęć FTB z anteny argumentowane było tym, że gram za dużo brzmień gitarowych. Faktycznie, wówczas miałem fazę na klimaty fat-possumowe – szorstki, diablo brudny gitarowy groove. Po pewnym czasie wróciłem do radia pod warunkiem, że będę grał więcej klimatów jazzowych. Pamiętam głos słuchacza: Super, tylko czy na dłuższą metę to nie będzie monotonne? W tej chwili mam absolutną wolność tego, co gram, choć staram się być czujny.

Pierwsza fundamentalna kwestia: nie prezentować muzyki wbrew sobie. Jeśli coś mi się nie podoba, nie przekonuje mnie, nie czuję, by było wartościowe, to jakim cudem mam uważać, że to spodoba się innym. Jest jeszcze drugi aspekt: w dziewięćdziesięciu procentach prowadzę audycję w oparciu o płyty z własnej półki, zakupione za pieniądze z własnej kieszeni. Trudno zatem, bym kupował krążki, które po zagraniu kilka razy w audycji będą tylko się kurzyć. A tak się składa, że coraz częściej słucham np. jazzu zahaczającego o blues, więc siłą rzeczy mam ochotę grać go w radiu. Wierzę, że ta na ogół nieznana albo zapomniana muzyka przypadnie do gustu słuchaczom. Toteż to się nie zmieni.

Wracam do Jazz Radia. Druga fundamentalna kwestia: kiedy zasiadam w poniedziałkowy wieczór za sterami JR to mam nadzieję, że słuchacz, który włączył radio o 19.30, nie wyłączy go o 20.00 tylko dlatego, że z głośników popłynie blues. Na ogół moi koledzy radiowcy prowadzą audycje w stacjach, gdzie króluje pop/rock. Muszą zmierzyć się z tym szokiem stylistycznym, którego doznaje ich słuchacz. Sławek Wierzcholski czuje się w obowiązku tłumaczyć elementy budowy gitary dobro albo opisywać otworki w harmonijce. Andrzej Jerzyk ma filozofię „przyciągnąć do bluesa przez rocka”. Ja zaś nie chcę, by wykształcony muzycznie miłośnik jazzu albo choćby, mówiąc ogólnie, człowiek o bardziej wyrobionym guście nudził się podczas audycji bluesowej. Tym bardziej że te oczywiste związki bluesa z jazzem są u nas, w naszej świadomości poważnie zachwiane. Ciąży na nas – na szczęście coraz mniej – piętno brytyjskiego boomu lat 60.

To tyle, jeśli chodzi o ogólne ramy, konwencję audycji.

poniedziałek, 25 grudnia 2006

Świąteczne porządki

Święta, święta!

A przed świętami trzeba było zmierzyć się z porządkami, sprzątaniem mieszkania. Lubię to i często włączam sobie wtedy muzyczkę. Blues nadaje się do tego świetnie. Zapominamy o tym, ale przecież blues to muzyka ludzi pracy, zrodziła się z pracy, była jej estetycznym i emocjonalnym uzupełnieniem. Rytm bluesa wiele zawdzięcza work songom, ale bluesmani mimowolnie inspirowani byli rytmem cywilizacji przemysłowej, stukotem maszyn, miarowym oddechem pociągu, tego typu odgłosami. No i jakoś przełożyli to na swoje dźwięki.

DSC_0538_1.jpg

Nie ma formy muzycznej, która potrafiłaby mieć intensywniejszą niż blues, naturalnie tworzoną motorykę. Rytm serca i rytm maszyny zlał się w jedno. Stąd pulsacja bluesa jest przeciwieństwem czysto mechanistycznego beatu pop-techno. Ale odbiegłem od tematu. 

Pamiętam, że kiedyś świąteczne porządki, szczególnie bieganie ze szmatką, idealnie uzupełniał mi Hooker. John Lee Hooker, bo Earl jeszcze nie zagościł w mej świadomości :).

Ale szukałem tym razem czegoś ze świąteczną nutą. Dobrze sprawdził się B. B. King – moja ulubiona płyta Blues On The Bayou z cudną istrumentalną miniaturką na początek (Blues Boy Tune). Zresztą B. B. ma w sobie coś słodkiego. Ten jego promienny uśmiech słychać również w muzyce.

Doskonale pracowało mi się przy koncercie Luthera Allisona Live '89Let's Try It Again. Znów kluczem okazał się pierwszy utwór Serious za znakomitą oszczędną partią instrumentów klawiszowych. Ta płyta jest względnie mało gitarowa, pokazująca soulowo-bluesowe oblicze Luthera.

Za to pomyłką okazała się Renee Austin. Jej momentami ostry głos po prostu mnie drażnił. Co innego Michelle Willson. Skoczne, zachodnie granie przemieszane z jazzowymi smaczkami i jej ciepły głos. Bajka! Na koniec odkryłem akustyczny album Blues Company. To Był strzał w dziesiątkę. Miłe melodie, stonowany głos, bo to już nie był album do „szorowania mebli” w pocie czoła :) Ba! Nawet znalazł się tu kawałek Christmas Eve, nieco smutny, acz milutki - w sam raz do ubierania choinki.

Wesołych Świąt raz jeszcze!

czwartek, 21 grudnia 2006

Na jesienną słotę

Szpetota jesieni zmusza do szukania poprawiaczy humoru. Mogą to być czekoladki, może to być odmóżdżające kino, ale czemu by nie poszukać jakiejś optymistycznej dawki dźwięków.

Co decyduje o tym, że odbieram muzykę jako optymistyczną? Ważne jest wszystko. Nie trzeba tłumaczyć, że wymalowani metalowcy prężący się do obiektywu i morderczo miętolący gitarki nastroju mi nie poprawią. Chyba że rozśmieszą, co jest wielce prawdopodobne, ale skuteczne tylko chwilowo. W moim przypadku obok aranżu, brzmienia instrumentów ważna jest barwa głosu wokalistki/wokalisty. Właśnie karmię się śpiewem Marcii Ball – nienajnowszą płytą Presumed Innocent. Jaki jest jej głos, że robi się cieplej? To raczej nie jest jakiś intensywny erotyzm. Być może to pewna bezpośrednia forma przekazu, bez pełnej artyzmu wypracowanej formuły. Być może Marcia posiada dar naturalności, a dodatkowo obdarzona została takim, a nie innym aparatem głosowym, który potrafi wykorzystać ku pokrzepieniu serc.

Innym ewidentnym przykładem jest twórczość Harrego Manxa. On też został sowicie „obdarzony”. Pełen wewnętrznego spokoju sposób śpiewania w połączeniu z fenomenalnym brzmieniem gitary lap steel czy owej niezwykłej veeny daje cudowne rezultaty!

Tak, te wschodnie instrumenty mają coś... Dajmy na to oud. Cudownie się go słucha, gdy gra Anouar Brahem. U niego oud jest niemal mistyczny. Nieco bardziej zmysłowy jest u Rabiha Abou-Khalila, który jest doskonały na każdą porę roku.

piątek, 15 grudnia 2006

Harry Manx - łączyć Ziemię i Niebo

Dostałem dwie płyty Harrego Manxa. Niezmiernie się ucieszyłem. Brakowało mi East Meets West, więc teraz mam komplet.

harry manx west eats meetKażdy artysta ma punkt szczytowy swej twórczości, taki climax. Harry Manx osiągnął go właśnie na West Eats Meet (dopiero teraz przyjrzałem się temu dziwnemu tytułowi). Manx w swej muzyce próbuje łączyć dwa odmienne światy. We wkładce do ostatniej płytki Mantras For Madmen Jest takie zdanie: Tak jak to widzę, blues jest jak Ziemia, muzyka hinduska jak Niebiosa. Znaleźć równowagę między nimi – to jest to, co robię. Na pierwszych dwóch płytach czuło się wyraźny dystans między niebem a ziemią. Nie miałem wątpliwości, w którym miejscu Manx sięga do tradycji Zachodu, a w której do Wschodu. Na West Eats Meet integracja jest najsilniejsza, najpełniejsza. Pewnie, że można znaleźć tematy silniej nasycone bluesem lub mniej. W ogóle z purystycznego punktu widzenia mamy do czynienia z muzyką folkową. Ale to dla mnie nie ma znaczenia.

W większości utworów stajemy twarzą w twarz z muzyką, której nie potrafimy sklasyfikować kulturowo. Często względnie hinduska pulsacja podszyta jest bluesowym groove'm. Czy to poprzednie zdanie jest przejrzyste? Raczej nie, ale staram się zwerbalizować ową manxową dwuznaczność muzyczną. Cudowne, że mamy tak oryginalnych myzyków. To jest muzyczny postmodernizm na całego!

Manx jest po prostu mistrzem. Przy tym jest doskonałym przykładem bluesowej alternatywy.

A propos alternatywy – w marcu do Czech przyjeżdża do Czech Otis Taylor! Trzeba by jakiegoś blues busa wykombinować ;)

czwartek, 7 grudnia 2006

Na tropach bluesa

Staram się znaleźć w różnych periodykach ślady bluesa. Na okładce Jazz Forum 10-11/2006 Nigel Kennedy; w środku wywiad z nim i recenzja płyty, na której na hammondzie gra wybitny instrumentalista Lucky Peterson – muzyk bluesowy. Ciekaw byłem, jak doszło do tego, że Kennedy wybrał właśnie jego. Peterson gra u boku ekstraklasy – Ron Carter, Jack DeJohnette, a przy tym nie jest i nigdy nie był związany z wytwórnią Blue Note.

lp_bn.JPG Kennedy dość obszernie mówi o artystach z albumu Blue Note Sessions: O doborze odpowiednich muzyków zdecydowały kompozycje, które się tu znalazły – tłumaczy. Wybór Lucky’ego Petersona też był dla mnie oczywisty. Potrzebowałem muzyka, który gra linearnie, a nie harmonizuje orkiestrowo. Poza tym jest to bluesowy organista i ma znakomity feeling. Po tym zdaniu prowadzący rozmowę Antoni Krupa przechodzi do następnego, zupełnie innego pytania. Szkoda. Chciałbym dowiedzieć się więcej, bo temat aż prosi się o rozwinięcie.

Jest jeszcze jeden znakomity fragment wypowiedzi Kennedy’ego: Intelekt w jazzie musi być jedynie cząstką całości. Jeśli zajmuje procent, to muzyka ta traci na wartości […]. Wiele rzeczy we współczesnym jazzie jest dla mnie przeintelektualizowanych. Zabawne i cudowne, że to jest opinia skrzypka klasycznego. To, co on mówi, to sedno problemu, a przy okazji błędne koło. Dziennikarze muzyczni chwalą rzeczy o walorach intelektualnych, bo tak już jest, to naturalne, że łatwiej pisze się, opisuje i opiniuje muzykę odwołującą się do intelektu. Siłą rzeczy muzycy, którzy posiłkują się ideami czerpanymi ze słowa pisanego, mogą się starać dopasować do pewnego kanonu myślenia muzycznego. Ci, którzy próbują inaczej, mają znacznie większy problem z przedarciem się do opinii publicznej, bo pisze się o nich mniej ciekawie albo i wcale.

nk_bs.JPGWygląda czasem na to, że światek jazzowy odnosi się z pewną wyższością wobec całej muzycznej reszty, a przy tym ma kompleks wobec klasyki. Piszę tak, bo zadziwiła mnie nieco recenzja płyty Kennedy’ego. „Cóż za bezczelność popełnia ten gwiazdor! Myśli, że jak jest świetnym interpretatorem klasyki, to poradzi sobie z jazzem! Hola, hola!” – ironizuję oczywiście, ale ileż intelektualizmu w recenzji jego płyty: Gra skrzypka czasem sprawia wrażenie, jakby wszystko było mu za wolno. Albo: Brak wyszukanych aranżacji, to wszystko wskazuje na premedytację! (wykrzyknik w oryginale). No tak, bo to przecież skandal, że muzyk wybrał i miał czelność zagrać tematy, które go (a fee, sorry) po prostu kręcą, ich granie sprawia mu frajdę. O zgrozo! Ani tematy, ani ich interpretacja nie są trudne i zbyt nowoczesne. Coś jakby zazdrość podana jest kawa na ławę: Fakt, iż jest się najlepszym klasykiem wśród jazzmanów, nie świadczy jeszcze o tym, że jest się dobrym jazzmanem. Czyż muszę dodawać, że autor recenzji Ryszard Borowski pomija dyskretnym milczeniem taki skandal jak obecność na płycie Lucky’ego Petersona. Czy wcześniej o nim słyszał?

Tak, ów intelektualizm jazzowy prowadzi do tego, że blues staje się tematem wstydliwym. Jest niemodny, bo nie daje się łatwo o nim pisać. Trzeba porzucić grzebanie w harmonii (echem takiego formalistycznego podejścia jest ohydny termin „dwunastotaktowiec” – kwintesencja pogardy „wyrafinowanego” krytyka), zapomnieć o wielorakich odniesieniach, kontekstach, ambicjach i nawiązaniach, a skupić się – przepraszam: rozluźnić! – na czystej muzyce, wstydliwie prostej, uczciwej, szczerej. Niestety to niełatwe.

Tego rodzaju podejście pojawia się nie tylko na tle twórczości Kennedy’ego. Wywiad z Patem Methenym zaczyna się w ten sposób: Przygotowując się do tej rozmowy, przesłuchiwałem kilkukrotnie Twą najnowszą płytę „Metheny Mehldau” i muszę przyznać, że jest to po prostu piękna muzyka. Czy masz coś przeciwko takiemu przymiotnikowi? Szczerze mówiąc, nie bardzo się zastanawiałem, czemu Metheny miałby się obruszyć, ale on sam nieco dalej to naświetlił: W Twym pierwszym pytaniu ukryte jest założenie, że coś, co pięknie brzmi, nie może być jednocześnie dobre. Innymi słowy, coś, co ze względu na wewnętrzny urok może wzruszyć, nie może być wysokiej jakości, ambitne, świeże. Takimi założeniami jest podszyte całe (niemal całe) dziennikarstwo jazzowe, więc siłą rzeczy nie ma w nim miejsca dla bluesa, takimi założeniami zniszczono fascynujący nurt soul jazzu kwitnący od końca lat 50. do początku 70.

tg_ji.JPGNieoczekiwanie na wątek bluesowy natknąłem się w wywiadzie z Tordem Gustavsonem, popularnym od niedawna pianistą norweskim. Bluesowy smak obecny jest nie tylko w sensie czysto muzycznym, ale jako pewna postawa twórcza, filozofia myślenia muzycznego, podejście do materii muzycznej: Granie w sposób piękny jest w gruncie rzeczy najbardziej uczciwą i najbardziej prawdziwą sztuką, jaką mogę tworzyć. Proste i bezpośrednie, każdy bluesman by się z tym zgodził, ale dla niektórych jazzmanów byłoby to żenująco naiwne wyznanie. Na pytanie o inspiracje muzyczne Tord potwierdza sugestie pytającego co do Gonzalo Rubalcaby, a po kilku zdaniach powiada:

Zawsze bardziej słuchałem wokalistów niż pianistów, ze względu na ich melodyczne myślenie. Jakich wokalistów? – pyta Paweł Brodowski.

Przede wszystkim śpiewaków bluesowych, jak Bessie Smith, Robert Johnson, Billie Holiday, która jest dla mnie największym muzykiem jazzowym na jakimkolwiek instrumencie. Zaskakujące, prawda? Rzecz jasna dziennikarz szybciutko odszedł od tego frapującego stwierdzenia, choć ponownie aż się prosiło, by temat pociągnąć dalej.

Znalazłem tu jeszcze jeden akapit, za który Gustavsona nosiłbym na rękach (swoją drogą ominąłem niestety jego niedawny warszawski koncert). Pianista odnosi się do czegoś, co nazywam „progresywizmem” – niszczące przekonanie, że trzeba ciągle tworzyć coś nowego, wielka obawa o krytykę w stylu „to już było”: Dążenie za wszelką cenę do nowatorstwa jest oparte na fałszywym rozumowaniu wywodzącym się z idei modernistycznych, które w przypadku muzyki klasycznej skończyły się na szkole wiedeńskiej, a w jazzie na awangardzie lat 60. […] Interesuje mnie tworzenie muzyki, która jest stuprocentowo uczciwa tu i teraz. Nie przeszkadza mi to, że spotykają się w niej różne inspiracje, ważne jest to, że jest ona uczciwa i że coś znaczy. A więc dla mnie „świeżość” jest lepszym słowem niż „nowość”.

Basta!

piątek, 1 grudnia 2006

XXVII WBN

XXVII WBN za nami. Kamień spadł nam z serca.BIG3.jpg Byliśmy zestresowani. Za dużo rzeczy szło jak po grudzie. Pewne kwestie udało się załatwić w ostatnim momencie. Studenci nie zawiedli i jako organizatorzy (tu czapki z głów dla Tomka Bielińskiego), i jako publiczność. To był frekwencyjnie rekordowy WBN.

Kiedy już jest po wszystkim, to sobie myślę, że nie mogło się nie udać. Klub doświadczony, dobrze wyposażony… Kwestie techniczne zawsze były naszą bolączką. Pamiętam koncert Trouta. Zdobyliśmy sprzęt, Lester był świetnie nagłośniony, a gwiazda… Walter stwierdził, że gra ze swoich „przodów”. Okazało się, że cały nasz wysiłek, by załatwić nagłośnienie, był niemal zbyteczny.

Wracając do tej edycji. W sumie fakt, że WBN-u nie było przez kilka miesięcy, że publiczność była wygłodzona tego groove’u, miał swoje znaczenie. Zresztą, nie ma co analizować. Skład całej imprezy był bardzo mocny. Devil Blues zabrzmiał od początku dobrze. Mają farta, że się tak dobrze rozumieją, czują wzajemnie. Podobają się. Nie pamiętam, żeby do radia ludzie pisali maile z zapytaniem, co to za polski zespół, co śpiewa po angielsku, a o Devili pytali: Jakiś Dawid?

Devil-Blues.jpg

Kiedy po zapowiedzi zszedłem ze sceny i wróciłem do naszego stolika, zobaczyłem, że między barem a nami jest całkiem tłoczno. Żałowałem, że ze sceny nie zachęciłem ludzi, by podeszli bliżej, bo wiem, że muzykom gra się trudniej, gdy napotykają barierę pustej przestrzeni. Zresztą Krzysiek Gorczak to potwierdził: Nic nie widziałem. Było pusto, aż tu nagle patrzę, a tu są ludzie pod sceną. Owszem, ze sceny przez światła dające po oczach niewiele widać. Ma to swój plus. Tak naprawdę Devile grali dla całkiem nieźle wypełnionej sali, tylko na początku to miejsce pod sceną jest zawsze pustynią.

Romek-Puchowski_4.jpgPotem Romek Puchowski. Romek to jest Romek, nie ma co! Spośród wszystkich polskich solistów gra chyba najbardziej dynamicznie, transowo. Jego rezofoniczna gitara brzmiała naprawdę mocno, gorzej było z akustykiem, który przebijał się znacznie słabiej. Ale też trzeba przyznać, że publiczność wypadła dobrze. Bardzo lubię obserwować reakcję widzów. Ich zasłuchanie, kolebanie, radość na twarzach, entuzjazm, bujanie się w rytm muzyki. To jest nagroda! Pewnie, że część gadała. Taki naród, że jak dać mu szansę, to będzie nawijał. (Jak mi zrobić stronę, to będę bazgrolił, he!). Ale przednia część sali naprawdę dała się porwać. No i brawa po każdym numerze, to taka charakterystyczna dla naszych wubeenowiczów serdeczność, życzliwość.

Skoro o życzliwości mowa to mi się też jej trochę dostaje. Ludzie mnie pozdrawiają, cieszą się, że nam się udało, dopytują, czy jesteśmy zadowoleni, pytają, co dalej, dziękują. Ta wdzięczność należy się w największym stopniu Piotrkowi, ale tak już jest, że skoro ja daję twarz, to często myśli się, że ja mam w tworzeniu WBN-u największy udział. Serdeczność, która panuje na WBN-ie, pomaga mi, kiedy muszę wejść na scenę. Wiem, że mam ludzi za sobą, że te wszystkie babole językowe będą mi wybaczone, że to, co mówię, nie zwisa im totalnie, że z sali nie usłyszę gwizdów albo jakiś bluzgów. Najtrudniejsze momenty to zakończenie występu, kiedy słyszę, że ludzie by jeszcze chcieli posłuchać i mi się serce rwie, by zaprosić artystów na bis. Ale czas goni. Jak tu przeciągniemy, to ktoś będzie musiał wyjść w połowie ostatniego koncertu. Bo autobus, pociąg, jutro praca. Jasne.

 

Przyszła pora na Phila Guy’a. Zespół zabrzmiał fantastycznie! Pełne zawodowstwo! phil guy and i_small.jpgTo był ich trzynasty koncert. Mieli prawo być zmęczeni. Szczególnie Jogi wyglądał na przygaszonego. Bartek opowiadał, że na trasie jest świetnie. Phil to bardzo równy gość, za to Feiner dość trudny. Zespół brzmiał i czasem wytwarzał klimat jakby to był band nawet nie z Chicago, ale gdzieś z Delty. Phil, jak to czarny, emanował jakąś aurą, dzięki której publiczność szybko go polubiła. Wiedziałem, że jestem w środku czegoś niesamowitego. A Bartek zagrał na hammondzie takie solo, że mi się łezka polała. Jak na Holmesach.

Dziś byłem bardzo pozytywnie naładowany. Ten koncert dał mi mocnego kopa energii, a poza tym zeszło ze mnie ciśnienie pt. „Jak to będzie”. Choć wiem, że niebawem znów zacznie rosnąć…

sobota, 18 listopada 2006

La Botz i zdjęcia jego babci...

Strona Jake'a La Botza należy obecnie do moich ulubionych pod względem graficznym (obok stronki Harrego Manxa) - www.jakelabotz.com

Zawiera motyw z tylnej części okładki Graveyard Jones. A to właśnie okładka mnie rozbraja. Wygląda niczym z jakiegoś porąbanego komiksu fantazy. Sympatyczny kościotrup (to już nielada sztuka narysować kostuchę, by była sympatyczna, he) gra na odjechanej łopatogitarze. Trochę dalej, przy rozkopanym grobie jakiś zabawny szeryf, jakaś kaczka dziwaczka, jakaś zjawa z zawiniątkiem... i kuriozalna mordka diabełka. Pewnie Blekota. Obrazek jest inspirowany tekstem Sadness is the Grave. Kiedyś go tu wrzucę. Autorem ilustracji jest Jamie Iglehart.

jlb_back2.JPG

La Botz należy do tych cwaniaków, których warto słuchać również ze względu na teksty. Oto mój aktualnie ulubiony kawałek o zdjęciach babci.

 

Fotografie babci

Babcia wybrała się ostatnio na strych

Zaliczyła całą drogę z piwnicy

Powiedziała – może być tu ciemniej, ale lepiej tu zadbamy o zdjęcia

Byłem jedynym, który poszedł za nią…

Bo byłem jedynym, który miał buty

Zresztą uwielbiałem jej zdjęcia

Chociaż skrzynki były parszywie ciężkie

A moje buty są cholernie małe

To może być przyczyna tego wszystkiego…

Liczyliśmy, że pójdzie z nią kociak

Ale właśnie się powiesił

Zwisa z kabla na żarówkę

Przynajmniej nie trzeba jej zmieniać

Jest na tyle ciemno, że nie widać nawet siebie

Niemniej wszystko inne wygląda groźnie

Cóż… może żarówka jest zbyt matowa

To może być przyczyną tego wszystkiego…

Babcia nigdy nic nie je

Żuje jedną kromkę chleba dziennie

Na pamiątkę swego ocalenia

Nie przełyka jej nigdy

Robi z niej dwadzieścia trzy małe kuleczki i rozrzuca je po pokoju

Czasem słyszę, jak do nich gada

Kiedy indziej zdaje mi się, że jej odpowiadają

Może to tylko dzwoni telefon

A może to przyczyna tego wszystkiego…

Nie odwiedzam babci często…

Jej twarz wygląda tak strasznie…

Kiedy wręcza mi telefon i mówi:

„Jezus jest na linii

Nie chciałbyś mu powiedzieć, czego chcesz?”

A ja jej na to: „To, czego chcę, nic mi nie da”

Ale wciąż zanoszę modły przez mój megafon na baterie słoneczne

Ze zdjęciami babci przyczepionymi z jednej strony

Już nie dbam, kto tego słucha

Nie próbuję prowadzić demonstracji…

Albo wymyślać jakiś wykręcony taniec

Tylko spaceruję i gadam

I stopy bolą mnie jak ciebie

No cóż, może moje buty są za małe

To może być przyczyną tego wszystkiego…

środa, 15 listopada 2006

Jake La Botz

jlb_gj.jpgCholernie mi pasuje wizja tego artysty – Jake La Botz – niezamierzony bard nuty szaleństwa. Heaven is the only hell – śpiewa chrapliwym, ale przyjaznym głosem. Jego śpiew jest na granicy rozpaczy i ekstatycznego uniesienia. Od mojego stanu zależy, czego słyszę więcej. La Botz - człowiek, który odkrył świat własnej duszy.

Miotamy się czasem jak foliowe torebki na wietrze. Rzucone z IX piętra. Często je widzę...

Zdarzają mi się dni raptownego buntu przeciw absurdowi codziennego rytmu.

Gnostyckie poczucie przynależności do innego świata.

Poranne wstawanie, śniadanie przeżuwane z półprzytomnym wzrokiem.

Przeżuwamy absurd.

Mycie twarzy, szorowanie zębów, kąpiel i do łóżka.

Chroniczne, pełne dezaprobaty i bezradności odkrywanie, że kolejny dzień przerżneliśmy w karty.

Tuż po północy solenna obietnica, że od jutra zaczynamy nowe życie.



Ucieczką przed terrorem (i komfortem) powtarzalności wydaje się przełamanie logiki racjonalności – zamrażanie kota w sedesie.

Jake to robi. Jego historie ignorują konwencje logicznej opowieści.

Jake przygląda się rzeczywistości i spod racjonalnej powłoki wyciąga karuzelę dziwności. Czasem ociera się o humor Terrego Pratchetta – figura sympatycznego kościotrupa doskonale pasuje do jego stylistyki. No i jego muzyka odpowiada mej miłości do artystów lekkko ruszających świat z posad. Jak Tom Waits.

niedziela, 12 listopada 2006

Dave Gross - złoty chłopak

dg_cover.jpgTen chłopak mnie zabija! Ma dopiero 21 lat, a gra jakby miał co najmniej dziesięć więcej. No i ma wiedzę, jakby był jeszcze starszy. Jest przeciwieństwem typków w rodzaju Johnnego Langa – słynne wyznanie JL, że Buddy'ego Guy'a podsunął mu Clapton, bo sam o nim wcześniej nie słyszał. Świat bluesa zaczyna się u nich od SRV-a.

No, ale są na szczęście tacy jak Gross, Nick Curran czy Sean Costello. Cudowne amerykańskie dzieciaki. Oczywiście to żadne dzieci, ale bluesa znali już jako nastolatkowie. Wystarczy mieć ojca, który ma półkę pełną płyt. W USA to nie takie wyjątkowe. Co innego u nas. Jedna z wielu krzywd, jakie wyrządził nam komunizm. Odcięcie od dobrej muzyki  „rozrywkowej” w czasach jej pełnego rozkwitu. Teraz musimy to nadrabiać!

Ale odbiegłem od tematu. Gross sięga między innymi po brzmienie, cały styl Walkera. Od czasu Duke'a Robillarda chyba nie było nikogo, kto by to robił tak jednoznacznie. Rzecz jasna to tylko jedna z wielu inspiracji, jednakże jedna z najważniejszych. Zaskoczył mnie kompozycją Hot Lips Page'a. Page jest siłą rzeczy jeszcze mniej znany niż Walker. Nie dość, że grał na trąbce, kornecie to jeszcze był popularny w latach 30. i 40. Znakomicie śpiewał bluesa. A Dave zagrał jego temat bardzo świeżo. Ciekawe, czy dojdzie do jakiegoś swojego wyrazistego stylu, przynajmniej jak Ronnie Earl czy Dave Specter. Życzę mu tego z całego serca.

sobota, 11 listopada 2006

Joe B. - ciąg dalszy

Kolejna ciekawa kwestia. Przy nowym albumie JB pracował producent Kevin Shirley, który produkował płyty między innymi dla Black Crowes, Aerosmith i Satrianiego. Facet wie o bluesie tyle, ile każdy przeciętny fan rocka. Joe był jego zwyczajnym, kolejnym klientem. Shirley miał własne zdanie na temat tego, jak ma wyglądać nowy album. To on odrzucił jedne kompozycje, a zaakceptował drugie. On zebrał zespół, zatrudnił wokalistę. Goście wcześniej się nawet nie znali.

Tak naprawdę zatem Bonamassa stał się jednym z wielu trybów maszynki. Płyta mogłaby się nazywać Kevin Shirley featurning Joe Bonamassa. On właśnie jako producent zachęcał gitarzystę, by trochę poeksperymentował (cały czas opieram się na artykule w „Blues Revue”). Tyle że Shirley jako rockman... Całe eksperymentatorstwo na jakie go stać, to sięganie po rocka, wąskie horyzonty muzyczne. Bonamassa ma podobny problem. I think the biggest problem with the blues now is there is lack of people doing something different with it. [...] A lot of new blues records sound really „safe” for me. I think it's great to burst the boundaries, do dare to be different. He, he! Tylko że odwaga owego buntownika kończy się na sięganiu do starego rocka. W gruncie rzeczy gra tak samo „inaczej”, jak się grało 30 lat temu. Niech sięgnie po muzykę hawajską, po reggae, po hip hop, po sampler, po fado, niech przede wszystkim ma odwagę wyłączyć rozkręcony na maxa wzmacniacz, bo tak to zwyczajnie wciska ludziom kity, mówiąc o nowatorstwie.

wtorek, 7 listopada 2006

Joe Bonamassa na okładce Blues Revue

br_jb_cover.JPGJoe Bonamassa na okładce „Blues Revue”. Woda na młyn wszystkich miłośników gitarowego łomotu. Bonamassa jest w światku bluesowym tym, czym Norah Jones w światku jazzu. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy  zetknąłem się z jej płytą, zainteresowała mnie, bo był tam Frisell. Pracowałem wtedy w sklepie muzycznym. Posłuchałem, stwierdziłem, ot, miła płytka popowa, i wrzuciłem na półkę, pod pop oczywiście. Po jakimś czasie zaczęli się zlatywać ludzie, że taka fajna jazzowa płytka. Zlatywali się bardziej niż po jazzowe albumy.

Wniosek – marketingowcy dyktują kierunek rozwoju form muzycznych albo przynajmniej zakres terminów muzycznych. Czas krytyków minął. Są albo niepotrzebnymi maniakami, jakimiś szalonymi naukowcami, zasuszonymi bibliofiliami, albo są na usługach marketingu. Podobnie jest z Bonamassą. Żaden amerykański dziennikarz nie będzie się upierał, że on gra bluesa. Autor artykułu w BR Michael Cote przyznaje, że JB bliżej do Jethro Tull niż do J. L. Hookera. Ale zamieszczając Bonamassę na okładce, redakcja BR liczy na napływ nowej publiki do tego, niestety, wysychającego korytka. Za czas niedługi ci sami dziennikarze już nie będą mieli oporów, by pisać o JB i jemu podobnym jak o SRV.

poniedziałek, 30 października 2006

Wiedza... po co to komu

Zdaje się, że należę do rzadkiego gatunku ludzi, którzy chcą coś wiedzieć o muzyce, której słuchają.

Rozmawiałem z Irkiem Dudkiem o artystach występujących tego roku na Rawie. Chciałem się dowiedzieć, kto na przykład gra u boku Nory Jean Bruso. Nie wiedział. Właściwie go to nie interesowało, ale sprawdził na liście przelotowej. William Flynn na gitarze, Bob Stroger na basie. Nie znał ich. „Sławek Wierzcholski to zwraca na to uwagę, pamięta nazwiska, ja słucham dzwięków, muzyki..." – mówił.

Billy Flynn to ceniony chicagowski gitarzysta, gra oszczędnie, ale z wielkim smakiem, stylowo, szczególnie slide. Jego obecność na Rawie podnosi atrakcyjność imprezy o ileś punktów. Również Stroger jest zasłużonym muzykiem, nagrywał nawet ze Specterem! Pojawiał się na wielu albumach z Delmarku. Czy Nora wyda następny album pod skrzydłami Boba Koestera?

Z kolei Marek Wojtowicz rzuca na forum uwagę, by nie mówić o datach, tylko o muzyce. Dla mnie daty są równie ważne jak skład muzyków. Dzięki temu potrafię umieścić materiał muzyczny w siatce powiązań stylistycznych, społecznych, wzajemnych korelacji, inspiracji. Cieszy mnie odkrycie, że jeden artysta grał tak, w czasie gdy drugi dopiero raczkował itd. Niechęć do takiej formy wiedzy jest zaproszeniem do ignorancji na życzenie.

Kiedy słyszę jakieś solo, które mnie kręci, chcę wiedzieć, kto je gra. To pierwszy krok. Potem szukam śladu po nim, z kim grał, kiedy, a może wydał płytę, która okaże się perełką. Kompletnie nieznany wcześniej artysta zaczyna być człowiekiem z krwi i kości, a nie dwoma pustymi słowami we wkładce czy na afiszu. Takie zachowanie jest dla mnie oczywistością, elementarzem. Ale jak nadmieniłem na początku, należę do podgatunku „dziwak”.

Cassandra w Kongresowej

Miałem wczoraj wielką frajdę. Dane mi było przeżyć koncert Cassandry Wilson po raz trzeci. Grała około 80% materiału z ostatniej płyty, więc to był chyba najlepszy koncert, jaki widziałem. Przyszedłem dosyć późno, bo wiedziałem, że o 19.00 i tak show się nie zacznie. Wszedłem, rozejrzałem się, mnóstwo ludzi. Niewielu artystów jest w stanie zapełnić Salę Kongresową. Kongresowa jest paskudna. Nie cierpię tego stęchłego PRL-owskiego blichtru czerwonych siedzeń. Nic to, najważniejsza jest muzyka. Około 19.30 na scenie pojawiło się trzech muzyków – perkusista, keybordzista i harmonijkarz. Jak to często u mnie bywa na koncertach jazzowych, zachwyca mnie złożoność pracy perkusisty. Gene Lake wie, jakie cuda można robić z rytmem. Fantastycznie łamał. Za to harmonijkarz Gregoire Maret przynudzał strasznie. Nie wiem, jak dla mnie nie było w tym jaja. Po dwóch kompozycjach trio zeszło. Ludzie się zdziwili. Ktoś z sali ryknął: Oddajcie mi moje pieniądze! Bardzo śmieszne.

A potem się zaczęło. Wszedł cały zespół, choć nie, najpierw zaczął gitarzysta Marvin Sewell  – taki „hotshot guitarist”, co to potrafi zagrać wszystko. Stworzył slidem niezły klimat. Zaśpiewała Cassandra. Wydała z siebie ten perlisto-srebrzysty dźwięk... Bóg był niesprawiedliwie hojny w chwili jej urodzin. Mógłby podzielić jej talent na dziesięć, a i tak byłoby czego słuchać. Przyszła pora na bluesa. I Want To Be Loved Dixona. Salą zawładnął dosadny groove (tak, wiem, powtarzam się, ale lubię ten zwrot). Cassandra bawiła się przednio. Widać było, jak ją to kręci. Jest bluesmanką, ok, bywa, ale jakże prawdziwie. Keybordzista i perkusista też mieli ubaw, gitarzysta był niewzruszony, harmonijkarz się męczył. Widać, że nie ma pojęcia o harmonijce bluesowej, że w życiu nie słyszał Little Waltera, czy Juniora Wellsa. Ach, gdyby tam wsadzić jakiegoś Mitcha Kashmara albo choćby Piazzę czy Gibsona! Zerknąłem na salę. Siedzą i gapią się – ani rączką, ani nóżką, ani główką, korpuskiem nie ruszą. Co u diabła? Kontemplują? Pewnie koneserzy są zażenowani, że tak zacna wokalistka w tak „niezwykłym” miejscu gra „takie” tematy.

Nie, nie, nie, ani mi się śni pisać relacji z całego koncertu. Tą masochistyczną przyjemność zostawiam innym. Nie ma nic bardziej nużącego w pisarstwie muzycznym od dociekliwego wgryzania się w niezwykłość chwili wydarzenia.

Zastanawiam się, ile osób, tak procentowo, przyszło na Cassandrę, bo ceni ją jako artystkę. Ile osób było tam, bo to było tzw. ważne wydarzenie artystyczne, JVC Jazz Festival 2006, na tyle ważne i  „jazzy”, że wypada być. Wychodząc z sali, starałem się wychwycić komentarze. Widzowie chyba mają jakieś odczucia, wrażenia, nie? Chcą wyrazić, czy im się coś podobało, nie bardzo, jak grał basista, jak przypadł do gustu repertuar. Może dla kogoś to było pierwsze wielkie przeżycie muzyczne jak dla mnie B. B. King 10 lat temu. Może gdzieś w wyższych partiach to się zdarzyło. Ja nie słyszałem nic. Ktoś kogoś spotkał, gdzieś się wybiera, coś tam, bla bla. W końcu, czekając na odbiór kurtki z szatni, doczekałem się: Nawet niezłe to było. Ja to jej nie znałem za bardzo. Miałem jakąś płytę pożyczoną kiedyś czy przegraną, ale to było dawno. Ta...

Koncert jazzowy w przeważającej mierze nie jest muzyką dla koneserów, tylko dla ludzi, którzy mają pieniądze. Podobnie dzieje się z bluesem. Ten sam problem podnosi Bob Margolin w ostatnim „Blues Revue”: I must wonder: Is the day coming when only rich people can afford to be consumers of blues music?

środa, 25 października 2006

Paweł Szymański gościem FTB

Paweł Szymański był gościem FTB. Opowiadał, grał i śpiewał. Miałem taką migawkę, jakbym był po drugiej stronie, jakbym był słuchaczem, jakbym przysłuchiwał się temu z uchem przy starym głośniku, czując, że po drugiej stronie jest muzyk, który staje ze mną twarzą w twarz, taki, jakim jest, pozbawiony zasłony twórczości. Czułem, że działo się coś niezwykłego. Paweł gawędził z tymi swoimi charakterystycznymi pauzami pełnymi namysłu. Włączyłem mu delikatny akustyczny podkładzik z gitarką akustyczną... I działo się. A ja byłem poniekąd sprawcą. Po tym wszystkim miałem myśl: Boże, jakie szczęście mnie spotyka, że mogę robić takie rzeczy! Ha!

Zawsze po audycji mam niedosyt. Mogłem zapytać gościa o to, o tamto, o siamto. Mogłem inaczej pokierować rozmową. Mogłem, ale już po jabłkach. Każda audycja to żywioł, przygoda, jedyne wytyczne to płyty, które biorę, i utwory zazwyczaj uprzednio wybrane. Na ogół prezentuję mniej więcej połowę z nich. Kiedy przychodzi gość, nieprzewidywalność wzrasta do kwadratu, jest naturalną konsekwencją sytuacji. Paweł na przykład zaskoczył mnie, że chciał grać na początku. Grał dużo i ciekawie. Teraz żałuję, że Romek grał znacznie mniej. :) Szkoda, że z Pawłem nie zdążyłem porozmawiać o fingerpickingu. A, w końcu świat się jutro nie zatrzyma. Mamy jeszcze trochę czasu.

Kiedyś miałem podpis na GG: „Dzielić się pasją to podstawa”. Sądzę, że ująłem tu sedno. Choć na początku była próżność, motor wielu ludzkich działań.

*

Brzmienie organów Shirley Scott nie da się wyrazić, ale powala dosadnością. Uwielbiam taki rodzaj dźwięku, którego możemy dotknąć.

poniedziałek, 23 października 2006

Dwutorowość bluesa

Dwutorowość bluesa. Dwie wrażliwości bluesa. Blues z Zachodniego Wybrzeża wydaje się być jakimś bluesem z innej planety w stosunku do bluesa wypływającego z Yazoo, z Chicago. Tego nowoczesnego bluesa Buddy'ego Guy'a nie można z łatwością zainfekować bluesem Roda Piazzy. Owszem, pewnie znalazłby się niejeden gitarzysta korzystający zarówno z pomysłów np. Luthera Allisona i Juniora Watsona (Watson to klasyk, tak, tak), ale ciężko znaleźć band z gitarzystą grającym chicagowsko i harmonijką kalifornijską. A przecież rzecz na harmonijce się nie kończy. Dochodzi akustyczny bas, charakterystyczny walking, nawet inna praca perkusji. No i teraz blues rocker rzucony na taki rytm będzie tracił grunt pod nogami, a w każdym razie będzie zmuszony do innego feelingu. Będzie się czuł nieswojo.

Tymczasem nie ma tak wyraźnej bariery między bluesem z Delty a bluesem z Chicago, ba nawet z Texasu. Sedno sprawy tkwi w sposobie traktowania rytmu. Cały blues kalifornijski opiera się na smaku T-Bone'a Walkera, Louisa Jordana i Pee Wee Craytona (który przecież jest bezpośrednim uczniem T-Bone'a). Ci muzycy stworzyli pewną ścieżkę, pewien klucz grania, który obowiązuje do dziś. Oni wymagali, by sekcja chodziła lekko jak latawiec (he), by sunęła niczym łyżwiarz na lodowisku. Weźmy shuffle – shuffle Magic Slima i shuffle Walkera. Czy to jest ten sam rytm? Shuffle chicagowskie jest dosadne, idealne do tańca dla puszystej pary. Shuffle walkerowskie zdaje się płynąć, ledwie tykając ziemii. Ok. Tyle na teraz.

wtorek, 19 września 2006

Saksofon i blues

Gościłem w studiu Arka Osenkowskiego. Nasunęła mi się pewna analogia (prosiłem Arka o kilka fraz w sosie popowym i bluesowym). Fraza popowa jest jak przypadkowa rozmowa znajomych. Miła, lecz zdawkowa, płytka z założenia, ostrożna, by nie nadepnąć czułego punktu, by nie zahaczyć o delikatną, bolesną strunę. Blues przeciwnie – jest jak rozmowa o rzeczach najważniejszych. Głęboka i szczera do bółu. Zdarza się, że szeptana, że wykrzyczana albo przeradzająca się w gorący spór, emocjonalną szamotaninę. Siłą rzeczy nie może być gładka, jest często szorstka. Skoro spontaniczna, to zdarzają się chwile namysłu, potrzebnego, by wyrazić emocje, ale bywa też – po mimowolnym przerwaniu tamy – erupcją sprzecznych uczuć.

Choć to może wydawać się zaskakujące, uważam, że saksofon jest idealnym instrumentem do bluesa. Mocniej? Przebija zarówno harmonijkę, jak i gitarę. Blues u zarania jest muzyką wokalną. Solowe instrumenty próbują zbliżyć się do intensywności przekazu głosem. Saksofon wygrywa ten „wyścig”. Oczywiście jako instrument dęty ma przewagę nad strunowymi.

W bluesie zbliżenie do głosu też realizuje się najpełniej. Jazz wbrew pozorom oddalił się od tego ideału. Poszedł w formalizm, muzykalność, intelektualizm itd. Jest przegadany (Arek wyraził to - „za dużo dźwięków”).

*   *   *


Włączam Gatemouth Browna i słyszę T-Bone Walkera.

piątek, 15 września 2006

Homesick James

Chciałem posłuchać różnych wersji Stones In My Passway Roberta Johnsona. Wybrałem Boba Brozmana i Homesick Jamesa. Obie wersje totalnie różne. Brozman akustyczny, fantazyjny, lekki, zwiewny. Homesick James przerobił ten temat na typowego chicagowskiego bluesa (1964 rok). Dosadna pulsacja, mięsisty elmorowy slide. Zaskoczył mnie pierwszym taktem. Potem było normalnie.

Płyta została w odtwarzaczu. Pewnie była tam ostatnio kilka lat temu i zapomniała, jak się kręcić. Pamiętam, że miałem ją na liście klasyków. Teraz – po prostu grała sobie. Homesick gra solo. W moim mózgu budzą się wyobrażenia finezyjnych, drapieżnych zagrywek, muśnięć, gonitw po gryfie... Nic z tych rzeczy. Tam gdzie na przykład Dave Hole zagrałby pięć dźwięków, Homesick gra jeden. Pewnie powinienem, mógłbym napisać, wykrzyknąć z euforią „ten właściwy!". Ale nie wiem, czy to jest ten oto „jedyny”. Zagrałby inny, też byłoby pewnie dobrze. Tego typu oszczędność, pewnie niezamierzona, instynktowna, uzmysławia mi siłę muzyki.

Dźwięki tworzą pewną całość, ciągłość wciąż zmienną. Z tej zmienności wyłania się kształt. Od tego, jaki on jest, a nie ile go jest, zależy, jak głęboko zapadnie nam w sercu, jak głęboko osadzone struny duszy zdoła poruszyć.

środa, 6 września 2006

Romek Puchowski - Simply

simply_okladka_small.jpgSimply – solowa płyta znakomitego polskiego gitarzysty i wokalisty. Z założenia surowa, ascetyczna – czarnobiała okładka, czarnobiały artysta, czarnobiała muzyka. Lśni, migocze blaskiem nieskalanej technologią obecnością ludzkiej egzystencji, radości istnienia. Muzyka drży dramatem tęsknot, namiętności, bólu i nadziei. Dźwięki nationala, tej połyskującej, brzęczącej puszki, mają w sobie coś tajemniczego. Kiedy słucha się płyty, słyszy się jak gitara oddycha. Naprawdę! Gdybym się uparł, potrafiłbym wskazać te momenty co do sekundy.

Słuchanie akustycznego bluesa, jak żadna inna muzyka, wywołuje we mnie poczucie obcowania z przyrodą, z kosmosem. Jest w niej jakieś poczucie nieskończonej przestrzeni. Widzę taki obrazek: artysta z gitarą w szczerym polu, na zewnątrz, poza klubem, domem, zamkniętą przestrzenią ulic. Nie dość tego. W tle nie ma żadnych dachów, chat, że o blokach nie wspomnę. Nic. Jest przyroda, jest zakwiecona (brokowska?) łąka sięgająca przynajmniej łydek.

Człowiek gra dla natury. Naturalne dźwięki struny złapane w pułapkę rezonatora są bardzo blisko śpiewu ptaka, szumu wiatru. Ponad jazgotem ulicy, bzyczeniem telefonów, nawet ponad tłustym hałasem zatłoczonego klubu zasłuchanego w sprawny, energetyczny band. Wolność.

czwartek, 31 sierpnia 2006

Big Bill Blues

Trafiłem w antykwariacie na fantastyczną książkę - „Big Bill Blues”. Big Bill to oczywiście Big Bill Broonzy. Książka, chyba biały kruk, wydana została po raz pierwszy w Anglii w 1955 roku, a moja druga edycja pochodzi z 1957 r. Na razie zdołałem tylko przejrzeć fotografie. Wśród nich wspólne zdjęcie Big Maceo i Peetie Wheatstraw, jak również Mopper's Blues - Big Bill ze szczotami i mopem – zabawne zdjęcie.

Zajrzałem również do indeksu, by zobaczyć, kogóż to wspomina Broonzy albo jakie utwory – rozdziały książki mają tytuły typu: My Life, My Friends, My Songs. Dziś najbardziej znane utwory Broonzego to Key To The Highway, Hey, Hey czy Worrying You Off My Mind. Żadnego z tych standardów Broonzy nie raczy wspomnieć. Opowiada np. o Sonnym Boy Williamsonie I. Wymienia kilka jego „hitów”: Cold Chills Blues, Cut That Out, Black Panther Blues. A my dziś pamiętamy i słuchamy w różnych interpretacjach np. Good Morning Little Schoolgirl.

W skrócie oznacza to, że sława i popularność tych tematów przyszła później, po śmierci Broonzy'ego. Bardzo możliwe, że wypromowali je dopiero Anglicy – Clapton idp. Podobnie jest z nazwiskami. Np. wygląda na to, że Big Billa nie elektryzowało nazwisko Roberta Johnsona. Cenił za to Lonniego Johnsona. Słusznie. Mam nadzieję, że znajdę wiele ciekawych fragmentów w tej niewielkiej w sumie książeczce.

niedziela, 27 sierpnia 2006

Eddie Martin, koncert w Bydgoszczy

eddie_martin_bydzia.jpgPrzedwczoraj zupełnie nieoczekiwanie miałem okazję widzieć koncert Eddiego Martina. Angielski bluesman, którego muzyki wcześniej nie znałem, że o słuchaniu na żywo nie wspomnę. Ze strony wynikało, że jest przede wszystkim gitarzystą elektrycznym. Toteż sądziłem trochę, że będzie to takie claptonowskie „unplugged”. Z drugiej strony wiedziałem, że będzie grał na nationalu, a na to miałem apetyt.

Bardzo pozytywnie się rozczarowałem. Eddie grał niezwykle stylowo. Dobry, dosadny groove; używał walizki do pokreślania rytmu, ot, zamiast prostej perkusji, taki one-man band. Brzmiałoby lepiej, gdyby było solidniejsze nagłośnienie. Muzyka mimo to spełniła swą rolę, naładowała energią. Martin używał typowego pazurka na kciuku, ale jego palce były uzbrojone w naturalne pazury. Marta stwierdziła, że wygląda to ohydnie. Za to dźwięki były pewnie łagodniejsze, niż gdyby używał sztucznych nakładek. Gitarzysta wykorzystywał często typowe frazy, ale grał je po swojemu, dokładał też własne słowa.

W trakcie jego koncertu Piotrek Gwizdała zapytał mnie o wrażenia po Theessinku, w jednym słowie. Odpowiedziałem: „Fajne”. – „Tylko tyle?" – zdziwił się. Jak miało być jednym słowem, to musi wystarczyć. W każdym razie Eddiego Martina będę wspominał dłużej. Zapewne odległość od muzyka ma znaczenie. Martin grał półtora metra ode mnie, Theessink prawie piętnaście. Pewnie każdy muzyk ma wzorcowy dystans, kiedy jego twórczość oddziałuje najsilniej. Powinni to podawać w instrukcji obsługi :) W przypadku Theessinka byłem za daleko.

 

czwartek, 24 sierpnia 2006

Blues Blind Lemona Jeffersona

Szukałem kogoś o głosie przypominającym T-Bone'a z jego pierwszych nagrań (lata 20.). Sięgnąłem po Scrapper Blackwella. To nie to. Scrapper był wtedy bardziej miejski niż Walker. Pasuje mi tu angielskie słowo sophisticated - delikatniejszy głos, bardziej śpiewny, subtelne wibrato – elegancik :)

A potem przyszła kolej na Blind Lemon Jeffersona. Dawno go nie słuchałem. Ależ te nagrania mają moc! Jestem bezradny. Nie wiem, co napisać, by uchwycić to, co mnie poruszyło w jego muzyce. Zwykle w encyklopedycznych ujęciach podkreśla się wybitną grę Blind Lemona – pionier „single note”, niezwykła rytmiczność i tak dalej. Mnie jednak uderzyło coś w jego głosie, coś archetypicznego, sięgającego głębin serca.

Kiedyś ktoś ładnie opisał grę Davisa. Frazy grane przez niego na trąbce kończą się nie wiadomo kiedy. Zanikają, a mamy wrażenie, że trwają. Podobnie jest ze śpiewem Jeffersona. Jego „smętna” fraza, wers, kończy się, a jakimś wewnętrznym uchem duszy, zmysłem odpowiedzialnym za emocje, nadal go słyszę. Płynie w żyłach. W tym czasie Lemon śpiewa już następny wers, a we mnie wciąż jeszcze żyją i płaczą jego poprzednie słowa.

Dotarłem do mego ulubionego bluesa Broke And Hungry. Rzadko doznaję tak fizycznego sciśnięcia gardła, jak podczas słuchania Blind Lemona.

środa, 16 sierpnia 2006

Harris & McCann

Shorty Rides Again – szaleństwo! Shorty... to pierwszy numer z Second Movement – jakby drugiej części Swiss Movement Eddiego Harrisa & Lesa McCanna. Eddie gra tu jak wariat na saksie tenorowym. Podobno nagrał kilka albumów na baryton, a tu właśnie ten jego tenor brzmi jak baryton, momentami przynajmniej. Swiss Movement to powszechnie szanowany klasyk, kanon, he, ale mi się chyba dwójka bardziej podoba. Co prawda nie ma tu hitu na miarę Compared To That, ale Shorty... jest chyba gorętszy, a ma tak samo fantastyczny groove.

Cornell Dupree śmiga na gitarce takie funky, że ho, ho! No i mistrzunio Bernard Purdie za bębnami...

Zaskakująco dobrze słucha się następnego Universal Prisoner, właściwie sctricte soulowy numer. Les McCann to porządny wokalista, a Eddie Harris gra znów takie czerwone solo, że na kolana. 

piątek, 11 sierpnia 2006

taki radosny bluesik...

Słucham Ronniego Earla, płyty Peace of Mind. Chyba mój ulubiony album pana Virtouso. Przede wszystkim ze względu na cudowny I Want To Shout About It. Nie znam radośniejszego bluesa. Radosny blues? Czy to jeszcze można nazwać bluesem? Jaki jest kolor radości, ciepła zieleń? Pomarańcz? Orangus, a nie blues, he. W każdym razie biegam po suficie, gdy go słucham. Wszystko jest tu szczęśliwe, gitara Earla, śpiew Nulischa, saksofon Grega Piccolo. W ogóle Nulisch to jeden z najlepszych wokalistów, jakich nosi ziemia. W każdym razie mnie porusza. Na Peace of Mind osiąga wyżyny. Kto może się z nim równać? Tad Robinson?

Tak zastanawiam się, kto jeszcze ma w sobie taki zaraźliwy optymizm? Na pewno Ken Saydak i C. J. Chenier.

czwartek, 10 sierpnia 2006

Barkin' Bill - Gotcha

barkin_bill.jpg

Słucham tej płyty i zachodzę w głowę, jak to się stało, że dopiero teraz ją poznaję. (O, jaki uroczy klimat w I Got What I Wanted – takie minimalistyczne chórki, dwugłosy to jeszcze zniosę). Pamiętam, że kiedyś już się o nią otarłem. Jakoś mnie wtedy nie trzepnęła. Pewnie miałem przesyt delmarkowskiego brzmienia. Bo trzeba przyznać, że większość płyt Delmarku brzmi tak samo. Dlatego na „otarciu” się skończyło. Teraz zapragnąłem ją bliżej poznać, bo wydawało mi się, że gra tam Dave Specter. Ostatnio mam nawrót choroby „specteroholizm”. No, ale gra tu Steve Freund. Też super. Specter to angina, Freund to ciężka grypa.

Barkin' Bill przyznaje się do wpływów np. Joe'go Williamsa, Percy'ego Mayfielda czy Jimmiego Witherspoona. A ja zastanawiam się, kto zna tych „facetów” w naszym kraju, komu zabije mocniej serce...

Rany, dopiero teraz uświadomiłem sobie, skąd znam Barkin' Billa! Bluebird Blues - pierwszy album Spectera. Przecież on tam śpiewał!

środa, 9 sierpnia 2006

Zmiana formuły

Jeden z moich bliskich kolegów założył blog, gdzie komentuje / recenzuje odwiedziny różnorakich jadłodajni – restauracji, klubów, kafejek itd. W trakcie rozmowy doszliśmy do wniosku, że mógłbym też mieć takiego bloga na FTB. Wcześniej reagowałem nieco krzywo na hasło "blog" – internetowy dziennik, pamiętnik dostępny dla każdego, intymność na wierzchu, emocjonalny ekshibicjonizm.

Jednak blog może miec taką formę, jaką narzuci jej autor. Bez wywlekania na wierzch egzystencjalnych rozterek na temat wyboru skarpetek, poimprezowej glątwy czy odczuć względem upierdliwej sąsiadki. Ten blog będzie dotyczył muzyki, będzie subiektywnym wyrazem moich odczuć związanych z płytą X, refleksją na temat wypowiedzi Y, czy fragmentu Z. Ot, mój mały muzyczny świat. Oczywiście siłą rzeczy pachnie to narcyzmem, ale na dobrą sprawę każde wystąpienie publiczne, czy to w radiu, czy w przestrzeni internetowej, można by uznać za przejaw narcyzmu. Wzruszam ramionami. :)