O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

poniedziałek, 30 października 2006

Wiedza... po co to komu

Zdaje się, że należę do rzadkiego gatunku ludzi, którzy chcą coś wiedzieć o muzyce, której słuchają.

Rozmawiałem z Irkiem Dudkiem o artystach występujących tego roku na Rawie. Chciałem się dowiedzieć, kto na przykład gra u boku Nory Jean Bruso. Nie wiedział. Właściwie go to nie interesowało, ale sprawdził na liście przelotowej. William Flynn na gitarze, Bob Stroger na basie. Nie znał ich. „Sławek Wierzcholski to zwraca na to uwagę, pamięta nazwiska, ja słucham dzwięków, muzyki..." – mówił.

Billy Flynn to ceniony chicagowski gitarzysta, gra oszczędnie, ale z wielkim smakiem, stylowo, szczególnie slide. Jego obecność na Rawie podnosi atrakcyjność imprezy o ileś punktów. Również Stroger jest zasłużonym muzykiem, nagrywał nawet ze Specterem! Pojawiał się na wielu albumach z Delmarku. Czy Nora wyda następny album pod skrzydłami Boba Koestera?

Z kolei Marek Wojtowicz rzuca na forum uwagę, by nie mówić o datach, tylko o muzyce. Dla mnie daty są równie ważne jak skład muzyków. Dzięki temu potrafię umieścić materiał muzyczny w siatce powiązań stylistycznych, społecznych, wzajemnych korelacji, inspiracji. Cieszy mnie odkrycie, że jeden artysta grał tak, w czasie gdy drugi dopiero raczkował itd. Niechęć do takiej formy wiedzy jest zaproszeniem do ignorancji na życzenie.

Kiedy słyszę jakieś solo, które mnie kręci, chcę wiedzieć, kto je gra. To pierwszy krok. Potem szukam śladu po nim, z kim grał, kiedy, a może wydał płytę, która okaże się perełką. Kompletnie nieznany wcześniej artysta zaczyna być człowiekiem z krwi i kości, a nie dwoma pustymi słowami we wkładce czy na afiszu. Takie zachowanie jest dla mnie oczywistością, elementarzem. Ale jak nadmieniłem na początku, należę do podgatunku „dziwak”.

Cassandra w Kongresowej

Miałem wczoraj wielką frajdę. Dane mi było przeżyć koncert Cassandry Wilson po raz trzeci. Grała około 80% materiału z ostatniej płyty, więc to był chyba najlepszy koncert, jaki widziałem. Przyszedłem dosyć późno, bo wiedziałem, że o 19.00 i tak show się nie zacznie. Wszedłem, rozejrzałem się, mnóstwo ludzi. Niewielu artystów jest w stanie zapełnić Salę Kongresową. Kongresowa jest paskudna. Nie cierpię tego stęchłego PRL-owskiego blichtru czerwonych siedzeń. Nic to, najważniejsza jest muzyka. Około 19.30 na scenie pojawiło się trzech muzyków – perkusista, keybordzista i harmonijkarz. Jak to często u mnie bywa na koncertach jazzowych, zachwyca mnie złożoność pracy perkusisty. Gene Lake wie, jakie cuda można robić z rytmem. Fantastycznie łamał. Za to harmonijkarz Gregoire Maret przynudzał strasznie. Nie wiem, jak dla mnie nie było w tym jaja. Po dwóch kompozycjach trio zeszło. Ludzie się zdziwili. Ktoś z sali ryknął: Oddajcie mi moje pieniądze! Bardzo śmieszne.

A potem się zaczęło. Wszedł cały zespół, choć nie, najpierw zaczął gitarzysta Marvin Sewell  – taki „hotshot guitarist”, co to potrafi zagrać wszystko. Stworzył slidem niezły klimat. Zaśpiewała Cassandra. Wydała z siebie ten perlisto-srebrzysty dźwięk... Bóg był niesprawiedliwie hojny w chwili jej urodzin. Mógłby podzielić jej talent na dziesięć, a i tak byłoby czego słuchać. Przyszła pora na bluesa. I Want To Be Loved Dixona. Salą zawładnął dosadny groove (tak, wiem, powtarzam się, ale lubię ten zwrot). Cassandra bawiła się przednio. Widać było, jak ją to kręci. Jest bluesmanką, ok, bywa, ale jakże prawdziwie. Keybordzista i perkusista też mieli ubaw, gitarzysta był niewzruszony, harmonijkarz się męczył. Widać, że nie ma pojęcia o harmonijce bluesowej, że w życiu nie słyszał Little Waltera, czy Juniora Wellsa. Ach, gdyby tam wsadzić jakiegoś Mitcha Kashmara albo choćby Piazzę czy Gibsona! Zerknąłem na salę. Siedzą i gapią się – ani rączką, ani nóżką, ani główką, korpuskiem nie ruszą. Co u diabła? Kontemplują? Pewnie koneserzy są zażenowani, że tak zacna wokalistka w tak „niezwykłym” miejscu gra „takie” tematy.

Nie, nie, nie, ani mi się śni pisać relacji z całego koncertu. Tą masochistyczną przyjemność zostawiam innym. Nie ma nic bardziej nużącego w pisarstwie muzycznym od dociekliwego wgryzania się w niezwykłość chwili wydarzenia.

Zastanawiam się, ile osób, tak procentowo, przyszło na Cassandrę, bo ceni ją jako artystkę. Ile osób było tam, bo to było tzw. ważne wydarzenie artystyczne, JVC Jazz Festival 2006, na tyle ważne i  „jazzy”, że wypada być. Wychodząc z sali, starałem się wychwycić komentarze. Widzowie chyba mają jakieś odczucia, wrażenia, nie? Chcą wyrazić, czy im się coś podobało, nie bardzo, jak grał basista, jak przypadł do gustu repertuar. Może dla kogoś to było pierwsze wielkie przeżycie muzyczne jak dla mnie B. B. King 10 lat temu. Może gdzieś w wyższych partiach to się zdarzyło. Ja nie słyszałem nic. Ktoś kogoś spotkał, gdzieś się wybiera, coś tam, bla bla. W końcu, czekając na odbiór kurtki z szatni, doczekałem się: Nawet niezłe to było. Ja to jej nie znałem za bardzo. Miałem jakąś płytę pożyczoną kiedyś czy przegraną, ale to było dawno. Ta...

Koncert jazzowy w przeważającej mierze nie jest muzyką dla koneserów, tylko dla ludzi, którzy mają pieniądze. Podobnie dzieje się z bluesem. Ten sam problem podnosi Bob Margolin w ostatnim „Blues Revue”: I must wonder: Is the day coming when only rich people can afford to be consumers of blues music?

środa, 25 października 2006

Paweł Szymański gościem FTB

Paweł Szymański był gościem FTB. Opowiadał, grał i śpiewał. Miałem taką migawkę, jakbym był po drugiej stronie, jakbym był słuchaczem, jakbym przysłuchiwał się temu z uchem przy starym głośniku, czując, że po drugiej stronie jest muzyk, który staje ze mną twarzą w twarz, taki, jakim jest, pozbawiony zasłony twórczości. Czułem, że działo się coś niezwykłego. Paweł gawędził z tymi swoimi charakterystycznymi pauzami pełnymi namysłu. Włączyłem mu delikatny akustyczny podkładzik z gitarką akustyczną... I działo się. A ja byłem poniekąd sprawcą. Po tym wszystkim miałem myśl: Boże, jakie szczęście mnie spotyka, że mogę robić takie rzeczy! Ha!

Zawsze po audycji mam niedosyt. Mogłem zapytać gościa o to, o tamto, o siamto. Mogłem inaczej pokierować rozmową. Mogłem, ale już po jabłkach. Każda audycja to żywioł, przygoda, jedyne wytyczne to płyty, które biorę, i utwory zazwyczaj uprzednio wybrane. Na ogół prezentuję mniej więcej połowę z nich. Kiedy przychodzi gość, nieprzewidywalność wzrasta do kwadratu, jest naturalną konsekwencją sytuacji. Paweł na przykład zaskoczył mnie, że chciał grać na początku. Grał dużo i ciekawie. Teraz żałuję, że Romek grał znacznie mniej. :) Szkoda, że z Pawłem nie zdążyłem porozmawiać o fingerpickingu. A, w końcu świat się jutro nie zatrzyma. Mamy jeszcze trochę czasu.

Kiedyś miałem podpis na GG: „Dzielić się pasją to podstawa”. Sądzę, że ująłem tu sedno. Choć na początku była próżność, motor wielu ludzkich działań.

*

Brzmienie organów Shirley Scott nie da się wyrazić, ale powala dosadnością. Uwielbiam taki rodzaj dźwięku, którego możemy dotknąć.

poniedziałek, 23 października 2006

Dwutorowość bluesa

Dwutorowość bluesa. Dwie wrażliwości bluesa. Blues z Zachodniego Wybrzeża wydaje się być jakimś bluesem z innej planety w stosunku do bluesa wypływającego z Yazoo, z Chicago. Tego nowoczesnego bluesa Buddy'ego Guy'a nie można z łatwością zainfekować bluesem Roda Piazzy. Owszem, pewnie znalazłby się niejeden gitarzysta korzystający zarówno z pomysłów np. Luthera Allisona i Juniora Watsona (Watson to klasyk, tak, tak), ale ciężko znaleźć band z gitarzystą grającym chicagowsko i harmonijką kalifornijską. A przecież rzecz na harmonijce się nie kończy. Dochodzi akustyczny bas, charakterystyczny walking, nawet inna praca perkusji. No i teraz blues rocker rzucony na taki rytm będzie tracił grunt pod nogami, a w każdym razie będzie zmuszony do innego feelingu. Będzie się czuł nieswojo.

Tymczasem nie ma tak wyraźnej bariery między bluesem z Delty a bluesem z Chicago, ba nawet z Texasu. Sedno sprawy tkwi w sposobie traktowania rytmu. Cały blues kalifornijski opiera się na smaku T-Bone'a Walkera, Louisa Jordana i Pee Wee Craytona (który przecież jest bezpośrednim uczniem T-Bone'a). Ci muzycy stworzyli pewną ścieżkę, pewien klucz grania, który obowiązuje do dziś. Oni wymagali, by sekcja chodziła lekko jak latawiec (he), by sunęła niczym łyżwiarz na lodowisku. Weźmy shuffle – shuffle Magic Slima i shuffle Walkera. Czy to jest ten sam rytm? Shuffle chicagowskie jest dosadne, idealne do tańca dla puszystej pary. Shuffle walkerowskie zdaje się płynąć, ledwie tykając ziemii. Ok. Tyle na teraz.