O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

niedziela, 29 czerwca 2008

Bez tytułu - fragmenty 2

Przyjście na świat dziecka dość gruntownie zmienia perspektywę życiową. Zmienia też nawyki, a nawet potrzeby. Muszę kontrolować poziom głośności muzyki, a jednocześnie nie chcę izolować Stasia od dźwięków, które nas otaczają na co dzień. Nie zmienię nagle swych upodobań.

*

Cassandra Wilson – fascynujący, przesycony erotyzmem i pełen zadumy głos. Jest niesamowita! A poza tym – sięga na każdej płycie po bluesa. Tu pojawia się doskonale przearanżowany Dust My Broom, obrany nawet z tego osławionego riffu slidem na dwunastym progu, trudno go rozpoznać. Jest też oryginalnie-nie-blues St. James Infirmary w wersji… funky. Rarytas! Gdybym miał więcej czasu… Trudno teraz wgryźć mi się na spokojnie w płyty. Nie lubię słuchawek.

*

Kelly Joe Phelps i Harry Manx, wespół z Cassandrą jako kołysanki dla noworodka? Dlaczego nie. Błoga, kojąca muzyka, dojrzała, uduchowiona, często aksamitna brzmieniowo. Mająca coś z medytacyjności, ale i transowości. Niebiańsko intymna.


Fora internetowe to czysta rozrywka. Przestałem wierzyć, że można i warto cokolwiek przekazywać z ich pomocą (poza czystą informacją). Ludzie tego nie oczekują. Chcą pogadać, a jeśli rozmowa nie wydaje im się interesująca, nie włączą się. Jedyna forma intensywniejszej dyskusji to kontrowersja i swoisty radykalizm. Nie mam na to ochoty. Nie warto.

Wiedzy szuka się z pomocą Google, a nie zadaje pytania na forum. O muzyce się nie rozmawia, bo „to jak tańczyć architekturę”. Rozmawia się o sobie. Można też ponarzekać, zresztą można wszystko. :)

*


 Anthony GomesLive. Masakra! Przy nim Bonamassa jest subtelny jak Charles Brown i bluesowy jak Muddy Waters. Gomes jęczy, onanizuje się gitarowym szaleństwem, pastwi się nad gitarą, gra ciężko, hałaśliwie, z metalową wirtuozerią, traktuje bluesa jako formalny punkt odniesienia. Nie da się tego słuchać w dłuższych fragmentach. Rzeźnia. Uprzedzam!

niedziela, 15 czerwca 2008

Moreland & Abruckle - korzennie i pieprznie

No, no, no… Nie spodziewałem się, że ten album tak często będzie w moich uszach. Ta trójka chłopaków naprawdę jest niesamowita.

Ale może najpierw nawiążę do tytułu płyty. 1861 – rok powstania stanu Kansas, rodzinnego stanu Morelanda i Arbuckle’a. Temuż Kansas dedykowany jest album. Dziwny przedmiot adoracji. Kansas leży w sercu Ameryki, jest symbolem przeciętności, miejscem, w którym nic się nie dzieje, nie ma co oglądać, kompletnie nieatrakcyjnym turystycznie. Pełni też rolę barometru nastrojów w USA, dlatego to tu wyniki prawyborów są tak znaczące. Kansas to również miejsce spektakularnych sukcesów i skandali gospodarczej ery neoliberalnej lat 90. – to tu zdarzały się niesamowite fuzje windujące średniej wielkości firmy na szczyt, by z hukiem ogłosić ich bankructwo. Tu również rozwarstwienie społeczne daje mocno o sobie znać, tu najczęściej do głosu dochodzą politycy o radykalnych poglądach, dziwacy, populiści, tu właśnie wbrew pozorom może kwitnąć blues. Jeżeli zatem jakiś stan zasługuje na to, by dedykować mu album, to jest nim Kansas.

Wróćmy do muzyki. Zespół tworzą: Aaron Moreland – gitary, Dustin Arbuckle – śpiew, harmonijka, i Brad Horner – perkusja. Aj, nie mogę się powstrzymać. Chłopaki jadą! Jadą! Płyta przyrządzona jak lubię – dość ostro, ale też soczyście i diablo korzennie. Aaron zaczynał od kapel typu Led Zep, ale potem przyszło oświecenie – Son House. Od tego momentu docenił surową moc bluesa. Twórczość tych panów również tchnie autentyzmem, szczerością i radością grania – weźmy na przykład Gonna Send You Back to Georgia autorstwa mistrza radosnego grania Hound Dog Taylora. A propos – oni także nie używają basu (na ogół), choć Aaron korzysta z czterostrunowej gitary zrobionej z pudła po cygarach, jak za dawnych lat  . Muza jest tym bardziej siarczysta. Dustin na harmonijce też gra fantastycznie, nie posuwa się do udawanej rootsowej koślawości, ale i nie ma pretensji do wirtuozerii, za to fenomenalnie wpisuje się w groove elektrycznych numerów. Ach, ten pierwszy blues – ściana kontrolowanego brudu. Myślę sobie, że to jest płyta na miarę Watermelona Slima. No i co – też wydawnictwo Northern Blues. Skurczybyk – Fred Litwin.

Dustin również rasowo śpiewa, co ważne – nie udaje czarnego, więc jego głos ma coś z folku, nieco przypomina Davisa Coena, lecz czasem jest tu nutka rozpaczy jak u… Curta Cobaina. Fishing Hole – pierwsze nutki i wiem – niemal Junior Kimbrough jako żywy. Żeby mnie rozłożyć na łopatki chłopaki grają równie perfekcyjnie numer Burnside’a See My Jumper Hangin’ Out On The Line. Zważywszy, że nie mieli nic wspólnego z Mississippi Hill Country – podziwiam. Na tej pulsacji łatwo się wyłożyć – posłuchajcie choćby Elama McKnighta (i nie szukajcie na polskim podwórku), ale M & A czują ten trans doskonale. Piątka.

Są tu również tematy grane akustycznie, jak Tell Me Why, zadumany Teasin’ Doney, czy nieco mroczny Wrong I Do – natchnione nuty. Jest też granie niemal jambandowe – na przykład taki Diamond Ring ze skwierczącym hammondem. Grający gościnnie Chris Wiser ma tu swoje 6 minut – Wiser Jam – ogólnie najsłabszy moment płyty, trochę wypełniacz. Jest też oryginalna perełka. Właściwie to country, ale podane w taki zakręcony sposób, jak potrafi podać Preacher Boy, Frank Morey i Tom Waits – ja zaś uwielbiam takie klimaty – The Legend – opowieść o samym sobie... Jeszcze raz poproszę.

Czy to będzie płyta roku? Nieważne, ale wątpię, bym do końca grudnia posłuchał pięciu lepszych bluesowych albumów.

wtorek, 10 czerwca 2008

Bez tytułu - fragmenty

Prowadzę samochód, nagle ktoś trąbi, potem następny – nie wiem, co się dzieje – to kibice tak manifestują swą radość, bo za kilka minut rozpocznie się mecz. Oszołomstwo. A jednak można pomarzyć. To samo przyszło do głowy Mariuszowi Bogdanowiczowi: czemu nie ma zwyczaju tak intensywnego kibicowania muzyce! Czemu tak niemrawo zagrzewamy naszych artystów do… no właśnie, do czego? Bo w muzyce nie ma rywalizacji...

A ja żałuję jeszcze jednego. Kibice znają składy swych ulubionych drużyn na pamięć, zapamiętują, nawet najtrudniej wymawialne nazwy, dyskutują gorąco na temat klasy tego, nijakości tamtego, strategii, taktyki. Czemu nie ma tak gorących rozmów na temat muzyki, czemu bluesowi kibice mają tak mało pasji wnikania w muzykę, czemu nie interesują ich składy obcych drużyn, nawet swoich?

 

*        *        *

 



Piłka nożna. Na czas turnieju kultura zdycha: odwołuje się koncerty, muzycy są bezrobotni (zawsze mogą sprzedawać chorągiewki), w pubach wystarczy telewizor i szalik. Potem kibole rozłażą się po osiedlach i drą do rana: Nic się nie stało… Browary wydają na to miliony. Nie mają kilkuset złotych na sponsoring koncertu. Gdzie tu jest kultura? Czysty biznes.

 

*        *        *

 

W Polsce brakuje debaty na temat bluesa. kiedyś próbował rozkręcić ją Marek Jakubowski, acz wyszło jak wyszło. Nie ma ludzi, którym by się chciało, a nawet gdyby byli, „mądrzejsi” zaraz ich zakrzyczą.

 

*        *        *

 

 

Scrapper Blackwell – nagrania z początku lat 60. Jego głos zadziwiająco przypomina mi śpiew Sonny Boy'a Williamsona II. Niezwykłe.

 

*        *        *

 

Niektóre pojęcia z zakresu politologii mają inne znaczenia w USA i Europie. Nikt nie powiedział, że muszą mieć te same. „Blues” znaczy coś innego w USA i Europie. Popełniam zatem błąd merytoryczny, usiłując stosować amerykańskie znaczenie do polskich realiów. Co zmienia się bardziej – muzyka czy zakres znaczeniowy terminu?

 

środa, 21 maja 2008

Godzina z bluesem - pierwsza audycja

Ostatnio postanowiłem zrobić nieco porządku w kasetach (MC, takie coś przedpotopowe), właściwie wyrzucić śmieci, lepsze przeznaczyć do recyklingu – czyli nagrać coś nowego. Jednak nie mogę przecież wywalić pierwszej audycji, dlatego zrzuciłem ją na twardy dysk, a przy okazji posłuchałem… Błe… głosowo – słabizna. Ale muza…. Hm… Zamieszczam poniżej playlistę:

Godzina z bluesem - 10 lipca 2000 roku

- Ronnie Earl I Want To Shout About It

- Magic Slim Down The Road I Go

- Albert Collins Tired Man

- Guitar Shorty Hard Life (Topsy Turvy)

- Magic Sam I Feel So Good (West Side Soul)

- Muddy Waters I’m You Hoochie Coochie Man

- Muddy Waters I’m Ready

- Lightin’ Hopkins Mama’s Baby Child (Morning Blues)

- Lightnin’ Hopkins Honey Baby (Morning Blues)

- Big Joe Williams Down In The Bottom

- Big Joe Williams Boogie Woogie All Day Long

- R. L. Burnside Shake’em On Down (Too Bad Jim)

- Rod Piazza No Pretty Presents (Alphabet Blues)

- Jesse Fortune Dark Is The Night (Fortune Tellin’ Man)

Audycja powstała prawie 8 lat temu. Miała być skrótową prezentacją tego, co zamierzałem grać. Ho, ho! Dziś bym się chyba nie odważył dać tyle korzeni w jednej audycji. Obawiałbym się, że dla wielu będzie to niestrawne. Wówczas miałem okres fascynacji rootsowymi rzeczami. Słuchałem dużo fat possumowego brudu, odkrywałem go. Ale też byłem zakochany w McDowellu czy Hopkinsie. Collins, Earl i Specter – to zawsze! I dziś pewnie takich klimatów dałbym więcej. Może jakiś „futurystyczny” smaczek bym dorzucił. Generalnie jednak aż tak znacząco mój gust się nie zmienł. A! Jakiś saksofon musiałby być! Jay McNeely.

niedziela, 11 maja 2008

Moja percepcja, moje wspomnienia

Zupełnie przypadkiem, po przeczytaniu w Blues Revue notki czytelnika dotyczącej Johna Mayalla, odpłynąłem myślami w kierunku moich wspomnień. John Mayall, Eric Clapton, Peter Green, ABB, Canned Heat, Eric Burdon to dla pewnego pokolenia – powiedzmy, pokolenia moich rodziców – herosi, Clapton is God, głosił jakiś słynny napis na murze. Mnie oni zupełnie nie elektryzują, niemal ich nie znam. Owszem, słuchałem dawno temu Claptona, ale nie wpadłem na to, by traktować go jako bluesmana. Ze słowem blues kojarzyli mi się, ci, których słuchałem w radiu, w audycjach bluesowych - Robert Cray, Ronnie Earl, William Clarke, Duke Robillard, Stevie Ray Vaughan, Charlie Musselwhite, Albert Collins. Oni byli grani, bo akurat wydawali płyty dostępne w Polsce (lub ich płyty właśnie zaczęły być dystrybuowane - Alligator, Black Top, Blind Pig).

Moment, w którym rozpocząłem przygodę z muzyką, był punktem, gdy to co ważne było już historią, klasyką. Miało też swe wyznaczone miejsce, stanowiło część siatki kulturowej. Zapewne Mały leksykon bluesa Marka Jakubowskiego uporządkował mi nieco wiadomości i wzbogacił chaotycznie zdobytą wiedzę. Z mojego punktu widzenia ta sieć była rzucona na mapę Stanów Zjednoczonych. Jej charakter był przede wszystkim czasowy, ale też ma pewne gniazda geograficzne – gniazda wpływów i inspiracji. Jeśli uchwycimy którąś z nici, umiejętnie lawirując, dotrzemy do innego punktu.

Po tej sieci lub drodze próbowałem się poruszać, żeby nie błądzić, starałem się znaleźć punkty węzłowe. Jednym z takich punków był T-Bone Walker. To nie przypadek, że jego płytę CD kupiłem jako pierwszą. (Kaset w tym czasie miałem już dużo, ale poza Hookerem, B. B. Kingiem czy NZB nagrywałem co się dało z audycji radiowych. Miałem składanki, gdzie był Rod Piazza a za nim Otis Spann, Rory Block i Albert Collins, Ronnie Earl i Sonny Terry, Memphis Slim z lat 40. i Byther Smith z lat 90.). To była długo analizowana decyzja. I teraz dajmy na to – jak się ma Clapton do Walkera z punktu widzenia młodego fana bluesa: obydwaj należą do historii. Jak dla mnie Clapton nie jest bardziej współczesny niż Walker czy powiedzmy Buddy Guy. Jednak ilość nici, która odchodzi od Walkera jest niemal nieskończona, a tymczasem Clapton to odprysk, pomyłka ewolucyjna, ewentualnie punkt docelowy. Spójrzmy jeszcze inaczej. Waters czy Spann, Howlin’ Wolf czy Walker tworzyli w latach 40. czy 50., a nawet później. Mayall czy Canned Heat to późne lata 60. Różnica wynosi zatem 10–20 lat. 1993 czy 95 od 1968 dzieli 25–28 lat, czyli więcej niż największa zakreślona różnica między owymi klasykami. Do głowy zatem by mi nie przyszło, by traktować okres Chess Watersa jako staromodny blues, a granie Claptona jako wciąż świeże. Nie miałem i nadal nie mam podstaw, by stawiać Claptona na piedestale.

W tym samym czasie dogrzebywałem się do nagrań Magic Sama i słyszałem w radiu Claptona. Czyż muszę tłumaczyć, kto robił na mnie większe wrażenie?..

Andrzej Jerzyk słyszy wysoki głos Skipa Jamesa i mówi: Ale najpiękniejszy głos miał Al Wilson. No cóż – te nagrania powstały w odstępie kilku lat. Andrzej słyszał wielokrotnie ów bielszy odcień bluesa – Canned Heat – to część jego skarbca pamięciowego, część jego wrażliwości muzycznej, część młodości. Moja? Skip James, nim go usłyszałem, kojarzył mi się z Kelly Joe Phelpsem, który grał jego numer. Kiedy Skip śpiewa i gra na gitarze akustycznej – to jest spójne, integralne, harmonijne i przejmujące. Kiedy Wilson przejmuje tę manierę do motorycznego, gęstego, ciężkawego boogie (On the Road Again), to to „nie gra”, tam jest zgrzyt percepcyjny.

Krótko mówiąc – nie mam żadnego bagażu wspomnień aktualnych,osobistych, które wiązałyby się z rockiem, blues-rockiem przełomu lat 60. i 70. Mój bagaż to lata 90. i revival gitarowych brzmień nawiązujących do zachodniego wybrzeża i Teksasu. Zaś Clapton, Mayall czy Green to historia, na ogół niestrawna ze względu na koślawą pracę sekcji, co dobitnie wyraził Otis Grand. Chwała mu za to!

ps. wypowiedź Granda:
"Pomimo tego, że może się to wydawać proste, granie bluesa jest konkretnie ukształtowane, z odpowiednimi miejscami w których możesz grać, jak również z takimi, w których nie można grać. To dlatego kiedy słuchasz czarnego bluesbandu, wszystko brzmi świetnie, bo każdy zna i odwala swoją działkę. Największym problemem angielskich zespołów jest to, że przeciążają beat. Przeciążają go i nie ma w nim otwartej przestrzeni. Jakbyś posłuchał Muddy’ego Watersa, to wszyscy grają odmienne partie – oczywiście dopasowane – każdy uzupełnia każdego." - Otis Grand w rozmowie z Jackiem Zaitzem, Twój Blues nr13 (lato 2003), s. 10, podkreślenia moje.

niedziela, 27 kwietnia 2008

Steve Guyger - Radio blues

Steve Guyger jest prawdziwym mistrzem harmonijki bluesowej. Jednak jego wirtuozeria ma drugorzędne znaczenie wobec jego intencji: przekazać bluesa w niewygładzonej formie – prosto do Twojego serca.Rick Estrin

Sądzę, że nie można by tego trafniej wyrazić. Steve Guyger jest niezwykle dojrzałym artystą, jego muzyka pozbawiona jest choćby cienia pirotechniki. Oczywiście odebrał świetną lekcję u mistrzów – Hortona, Little Waltera czy Williamsona II. To czego najlepiej się od nich nauczył to naturalność i stuprocentowo bluesowy feeling. Guyger to kolejny doskonały przykład, że podział na czarnego i białego bluesa jest przestarzały, że to tylko kwestia osobowości, muzykalności, wrażliwości, a nie koloru skóry.

Cool – świetne słowo, pasujące idealnie do Steve’a. Cool in the Evening, rasowy chicagowski blues, niespiesznie podany, można się nim delektować niczym klasycznym daniem w zaufanej restauracyjce. Głos Steve’a to również perła. Dość niski, nieco przypominający Charliego Musselwhite’a, a czasem bardziej luizjański, zamszony jak głos Kennego Neala czy Taba Benoit.

Może tak dobrze odbieram dziś Radio Blues, bo pogoda iście sielankowa, więc i serce na wskroś otwarte na muzykę? Nie, raczej nie, bo podobne wrażenia miałem słuchając płyty Last Train to Dover. Zresztą nastawcie ucho na sekcję, solistów czujnych jak łasica i dyskretnych jak starsza siostra. Bill Heid z choinki się też nie urwał, to wytrawny sideman, również solista jazzowy. Steve Gomes i Bobb Stupka rozumieją się bez słów. Grali razem na setkach płyt. To giganci! Jest jeszcze wyjątkowo powściągliwy Johnny Moeller, zdecydowanie niedoceniony gitarzysta.

Nie będę się rozpisywał, bo kto by to czytał… Zatem w kilku słowach. Guyger gra często w chicagowskiej tradycji, jak Lookie Here czy Blues Won’t Let Me Be, ale chętnie korzysta z harmonijki chromatycznej. Oprócz głębokich spokojnych bluesów są tu przyjemne melodyjne miniaturki – Little Rita czy skoczna wersja Honeydripper Joe Ligginsa. Nie można pominąć milczeniem Oh Red, który buja jak mamba, i melodyjnego I Can See by Yours Eyes. Bardzo lubię również korzenne instrumentale, zagrane tylko z perkusją – Afghan Rumble i Hey Little Baby.

Jeszcze jedna rzecz. Płyta jest moim ideałem, jeśli chodzi o brzmienie, produkcję – David Earl. Jest dość miękko, ale nie słodko, naturalnie i gdy trzeba szorstko. Scena umiarkowana, nic się nie dusi, gitara jest tylko ciut wycofana, ale to może celowy zabieg. Idealnie zachowany jest balans brzmieniowy. Tylko produkcje Robillarda i Audioquest mogą się z tym równać.

Powiem tak: to nie jest rzecz, którą chcecie puścić komuś, kto nie słucha bluesa, by pokazać mu: Słuchaj, ale czad! Nie skuma. Puszczałem to Mieszkowi i powiedział: To już było, tu się nic specjalnego nie dzieje, te solówki jakieś takie… Kurcze! A ja mówię: Stary, Steve Guyger jest niepowtarzalny. Steve Guyger to jest GOŚĆ! Guyger to jest BLUES.

piątek, 25 kwietnia 2008

Jazz me, blues - ale nie za bardzo

Dawno temu na moją półkę trafiła książka Bruce’a Cooka Listen To The Blues. Autor jest amerykańskim pisarzem,  Listen to... wydał w 1975 roku w Wielkiej Brytanii (w każdym razie ja mam taką wersję). Kolejne rozdziały dotyczą różnych odcieni bluesa lub różnych aspektów bluesa. Rys historyczny łączy się z egzemplifikacją – opisem krótkiego spotkania z jakimś bluesmanem. Z racji mojego rosnącego zainteresowania rozwojem bluesa z zachodniego wybrzeża, liczyłem na to, że znajdę tu coś ciekawego. Niestety ten temat dla Cooka nie istnieje. W swej książce nie aspiruje do napisania spójnej historii zjawiska blues. I nie musi, ale pewne uogólnienia sugerują, że zwyczajnie on tego obszaru nie zna. Jest typowym przykładem spojrzenia na bluesa: początek na głębokim południu USA, a potem elektryfikacja w Chicago i odkrycie bluesa przez białych. W tych czasach zresztą nikt nie nazywał Hendriksa czy Claptona bluesmanami – to byli (i są przecież) muzycy rockowi. Ale o tym może następnym razem.

Cook pisze np.: The whole idea of rock guitar came out of Chicago, where the blues went electric. – s. 177. Pomija milczeniem oczywistego reformatora – T-Bone'a Walkera. Chyba że uznaje go za twórcę chicagowskiego bluesa (nie gdzie indziej jak w klubie Rhumboogie Walker był największą sensacją). Nawet jednak pomijając T-Bone’a, byli B. B. King, Crayton i Brown, których styl odcisnął silniejsze piętno na Claptonie niż Waters. Zresztą Cook chyba nie zna w ogóle Walkera, skoro pisze o Rosetcie Tharpe, że jest: a good, primitive electric guitar player, somewhat in the style of T-Bone Walker. Ha ha. Przecież Walker był nie mniej wyrafinowany niż np. Buddy Guy.

Najciekawszy powinien być rozdział Jazz me, blues – na skrzyżowaniu jazzu i bluesa. Rozpoczynamy od najwcześniejszych przedstawicielek classic bluesa – Mamie Smith, Ma Rainey, Bessie Smith, Ida Cox. Potem autor wspomina trudne czasy wielkiego kryzysu, a następnie przechodzi do… Billie Holiday. Przy czym zaznacza, że nie była wokalistką bluesową: Although she had a couple of blues in her repertoire, she was never a blues singer. – s. 193. Kolejna znakomita wymieniona postać to Jimmy Rushing, wokalista Counta Basiego. A potem? Bebop. Muzyka intelektualna, coraz mniej zrozumiała dla mas, coraz bardziej odległa od bluesa. Jedyna wokalistka, którą wspomina Cook to Dinah Washington.

Następnie kolejne kuriozalne uproszczenie: Rock jest najlepszą rzeczą, jaka wydarzyła się jazzowi – pisze autor. Rock jego zdaniem przywrócił muzyce jazzowej „czarne” elementy – bluesa. Dzięki temu jazz dziś (pierwsza połowa lat 70.) is more funkier and more melodic – in short, bluesier than it was even five years ago. A zatem orkiesty St. Louis czy Kansas City nie miały znaczenia. Darujmy sobie już Walkera, może był zbyt hermetyczny, ale co z Luisem Jordanem? Jego jazzowo-bluesowy kontekst był ewidentny. Co wreszcie z fascynującym okresem honkersów, shouterów, tzw. bar walkerów od Illinoisa Jacqueta przez Willisa Jacksona, Jaya McNeelego na Lockjaw Davisie kończąc. Gdzie znakomici twórcy rhythm’n’bluesowi – Joe Liggins, Roy Milion, Wynonie Harris.

Dotykamy tu wbrew pozorom dużego problemu o charakterze socjo-kulturowym. Bo to że Bruce Cook nie znał tej muzyki jest oczywiste. Ale dlaczego? Otóż dla czarnej publiczności – od kiedy zaakceptowali jazz (a zaakceptowali, gdy biali nim się zafascynowali) – blues był wstydliwy. Nie tylko dlatego, że był przypomnieniem niewolnictwa. To mogło mieć niewielkie znaczenie. Ale był muzyką biedoty, slumsów, klasy robotniczej, stąd słuchanie bluesa to jak przyznawanie się do drobnomieszczaństwa na salonach, do słomy w butach, blues to dla czarnych obciach. To jeden z powodów, dla których revival przyszedł z nieświadomej tej subtelności Anglii. Sami krytycy uważali wspomniane soul jazzowe, rhythm’n’bluesowe produkcje za muzykę gorszego sortu. Takiego muzycznego bękarta, jak to wyraził głupio mój kolega. Niestety. Z kolei teoretycy nie bardzo jeszcze wiedzieli, jak ugryźć taką muzykę, więc łatwiej było ją pominąć. Pewnie to też z mojej strony uproszczenie, ale właściwie piszę to, by temat w ogóle ruszyć. To tyle na razie. Ja tu jeszcze wrócę ;)

środa, 16 kwietnia 2008

Sean Costello - nadzieja zgasła

Szokująca wiadomość. Wczoraj zmarł Sean Costello. Miał 29 lat. Dziś obchodziłby urodziny. Niezwykle go szanowałem. Wspominałem zresztą jego osobę, przy różnych okazjach jako  przykład „młodzieży”, która jest zafascynowana szerokim spektrum bluesa. Niestety nigdy nie dane mi było zobaczyć go na żywo, podobnie jak wielu innych moich ulubieńców (zobacz dział Mój typ Sean tam jest).

Ale tak naprawdę znałem go zbyt słabo. Jeden z moich amerykańskich znajomych Vince miał to szczęście, że widział go na żywo, zna doskonale jego twórczość.

Poniżej na szybko tłumaczony jego tekst dotyczący Seana:

 

Nie mogę tego pojąć. To wszystko jest takie bezsensowne. Chyba najbardziej szokująca śmierć w świecie bluesa po śmierci Steviego Raya Vaughana. Byłem fanem gry Seana, od kiedy usłyszałem go jako nastolatka w audycji Beale Street Caravan. Nie miałem pojęcia, jak dobrym wokalistą, kompozytorem i showmanem był, dopóki nie zobaczyłem go w klubie Cozy, w Los Angeles kilka tygodni temu. Pomijając już talent, był najsympatyczniejszym wykonawcą, jakiego dane mi było spotkać. Podczas pierwszego setu siedziałem tuż pod sceną i wykrzykiwałem prośby o moje ulubione standardy – Double Trouble Otisa Rusha czy Moanin’ For Molasses Jody'ego Williamsa po The Hucklebuck – grał wszystko bez zająknięcia, płynnie i z niebywałą energią. Gdy jakiś wcięty gość krzyczał "Stevie Ray!", byłem pewien, że Sean wie, że ma tu prawdziwych fanów, którzy proszą o jego kawałki. W przerwie rozmawiał ze mną (i z moimi uczniami) niemal cały czas, rozmawiał o swoich wczesnych wpływach i nauczycielach – Ronnie Earl i Otis Rush oczywiście.

Kiedy rozmawiałeś z Seanem, miałeś wrażenie, że wszystko, co mówisz, jest dla niego tak samo ważne, jak to, co on mówił. Mówił prosto w oczy, również o artystach, których nie lubił, wydawał się zdrowy i pełen życia. To byłby jeszcze większy szok, gdyby okazało się, że zmarł z przedawkowania.

Zawsze byłem zadziwiony, słuchając tak młodego muzyka, grającego bluesa tak czysto, tak prawdziwie, nawet robota dla Susan Tedeschi na Just Won’t Burn jest godna podziwu. Nie mogę uwierzyć, że to się stało, to bezsensowne i tragiczne, powaliło mnie.

Słuchałem jego ostatniego albumu wielokrotnie i będę jeszcze słuchał. Pamiętam, że przyjaciel na koncercie powiedział, że Sean mógłby być tym jedynym, który podtrzymuje bluesa przy życiu, ale nie myślałem, że miałby być tylko jeden. Jednak jeśli ktoś mógł to robić dobrze, to na pewno on.

Vince White

fot. 1 Mike Lovato

  

Sean Costello - website

 

sobota, 12 kwietnia 2008

Honeyboy Edwards - żywa legenda

Gdybym miał Honeyboya pod ręką, posadziłbym go na krześle i poprosił o opowieści na temat każdego bluesmana, jaki przyszedłby mi do głowy – Sonny Boy Williamson II, Robert Johnson (Edwards miał ponad 20 lat, gdy Johnson zmarł, miał też okazję z nim grać), Charley Patton, Johnny Shines, Tommy Johnson. Pewnie część tych odpowiedzi byłaby mało wiarygodna. Artyści są często nonszalanccy lub zazdrośni wobec  muzycznych kolegów – patrz Williamson II o Johnsonie, Lockwood o T-Bone’ie.

 

Edwards ma oryginalną opinię co do sztuki gitarowej. Prawdziwi faceci nie grają w otwartych strojach – mówi. Dodajmy, że w otwartych strojach grał Muddy Waters, Patton czy Johnson. Son House? Nie był zbyt dobry w akordach, nie umiał grać akordów. Wiesz, kto był dobry – mówi w rozmowie z Danem Wilcocksem (Blues Revue kwiecień/maj 2008) – Big Bill Broonzy był najlepszy (the best chord man you ever wanted to hear about – s. 15). Pierwsze nagrania Edwardsa powstały w 1942 roku, wtedy co Muddego, a potem miał szansę nagrywać dla wytwórni Chess – nie chcieli drugiego Watersa. Mogłoby to osłabić jego start, siłę jego muzyki.

 

No dobrze, to historia. Ale Honeyboy wydał niedawno kolejną płytę. Materiał pochodzi z lat 1942–2007. Czujecie to? 65 lat historii muzyki. A tu jakby czas stanął w miejscu! I co najważniejsze kompozycje z ubiegłego roku brzmią równie dobrze, równie legendarnie jak te starsze, nieco kostycznie, ale korzennie. Ale to już nieważne, że Edwards nagrywał z Walterem Hortonem (są tu dwa kawałki z nim), znał Little Waltera itd. Ważniejsze, że jego styl, jego ekspresja kształtowała się w innych czasach i to się czuje. Biali niemal się nie interesowali tą muzyką. Jeszcze na dobre nie zwietrzyli tu interesu. Muzycy włóczyli się od klubu do klubu, od ulicy do ulicy, grali na potańcówkach, piknikach, nie znali słowa "telewizja", "promocja", "sztuka ludowa"… Nawet to że grają bluesa, nie było dla nich oczywiste. No i bluesem nie trzeba było się popisywać. Gitara Honeyboya jest szorstka, w pewnym sensie toporna, ale ta toporność dodaje jej blasku. Jak to rozumieć? Mistrzostwo tych instynktownych muzyków, klasyków bluesa jak Edwards, House czy Lightnin’ Hopkins polega na tym, że mimo znacznych ograniczeń technicznych, potrafili okiełznać instrument tak, by przemawiał ich indywidualnym językiem, tworzyli własne słownictwo, własne środki ekspresji.

 

Edwards na płycie Roamin’ And Ramblin’ gra z wieloma harmonijkarzami, ale żaden nie zmusi go do zmiany stylu. To oni muszą się dostosować.

 

Jest tu Bobby Rush, Sugar Ray, Billy Branch, Jimmy "Yard Dog" Jones czy Michael Frank (również menedżer i wydawca płyty). Crawling Kingsnake – potrafię sobie ten numer wyobrazić równie dobrze bez harmonijki, choć Billy Branch jest znakomity. Zupełnie celowo stawia się w roli tego, który grając, słucha – nie muzyki, ale opowieści, które snuje Honeyboy, Billy wycofuje się, gdy trzeba, zaznacza silniej obecność, gdy to konieczne.

 

Zachwyca mnie jeden z niewielu solowych utworów – Trouble Everywhere I Go. Nagrany 32 lata temu, niedawno zatem, niemal nowość, temat dorównuje finezją bluesom Lockwooda, a przy tym Honeboy poraża siłą głęboko bluesowego śpiewu!

Nie, pisanie o każdym nagraniu nie ma sensu.

<Roamin’ and Ramblin’ to spotkanie z muzyką surową, klasyczną, w gruncie rzeczy prowokującą i wymagającą. Wymagającą? Czego? Tego, by słuchać jej głośno, poświęcić maksimum uwagi, minimum wysiłku. Wtedy zaczyna kopać pod sufit. Cóż, to wytrawne wino, ma cierpki smak, nie każdemu pasuje, ale tym, którzy chcą popracować nad własnym podniebieniem, polecam.

wtorek, 1 kwietnia 2008

Historia bluesa w pigułce

Ponieważ Mieszko na razie zrezygnował ze swego kącika na FTB, przeniosłem jego tekst (pod którym absolutnie się nie podpisuję, uważam, że jest stekiem absurdalnych stereotypów i basta!) tutaj.

Witam!

Na początek mojej przygody z działem Strefa Słowa postanowiłem pokrótce opisać historię bluesa bez zbędnego akademizmu  i przekłamań.

Blues składa się z dwunastu taktów i trzech akordów. Wykroczenie poza ten schemat uważane jest przez wielu znawców tematu za niedopuszczalne i równoznaczne z zaprzestaniem grania bluesa. Inną nazwą bluesa używaną do dziś jest dwunastotaktowiec. Typowym metrum, w którym grany jest blues, jest metrum cztery czwarte, stąd nazwa czterometrowiec. Całkiem zasadne będzie też nazywać bluesa trzyakordowcem.

Według wielu źródeł korzenie bluesa sięgają połowy XIX wieku. W tamtych czasach na południu Stanów Zjednoczonych dominowały olbrzymie plantacje, w których główną siłą roboczą byli Murzyni z Afryki, popularnie zwani niewolnikami. Nie mieli powodów do radości, więc śpiewali smutne, nieszczęśliwe piosenki, które wkrótce zaczęto nazywać bluesem. Religijna odmiana bluesa śpiewana w chórze nazywana bywa gospel. Blues, który powstał z muzyki country, nazywa się country bluesem. Dziś jednak grany jest jedynie przez garstkę purystów, wykorzystujących prymitywne instrumenty, takie jak gitara akustyczna. Charakterystyczną cechą country bluesa była archaiczna technika gry, często bez wykorzystywania kostki. Ponieważ nikt już w latach 60. nie chciał takiej muzyki słuchać, grali ją tylko starzy Murzyni na wiejskich podwórkach. Śpiewali niestety niewyraźnie, bo nie mieli wielu zębów. Nie mogli grać szybko, więc grali wolno i żałośnie.

Blues powstał w Mississippi (Stany Zjednoczone), ale po wojnie Muddy Waters przeprowadził się do Chicago i stworzył chicagowskiego bluesa. Grał z nim również Little Walter, który był harmonijkarzem. Od tego czasu harmonijka stała się jednym z najpopularniejszych instrumentów bluesowych. Również dlatego, że ma tylko 10 otworków, stąd tak łatwo na nim grać, a przecież niestety prymitywnie bluesmani byli analfabetami muzycznymi. Ostatnim chicagowskim bluesmanem był Luther Allison, ale zmarł.

Era nowoczesnego bluesa rozpoczyna się w latach 60. wówczas zaczęli go wykonywać Anglicy, lepiej wykształceni muzycznie i technicznie, wiedzieli, jak go grać, by przemówić do młodego pokolenia słuchaczy. Pierwszymi znaczącymi przedstawicielami współczesnego bluesa są John Mayall i Eric Clapton (zwany popularnie Bogiem Gitary), natomiast najważniejsze zespoły (a blues to wyłącznie muzyka zespołowa) to Led Zeppelin, Ten Years After, Deep Purple, Free i Cream. Bluesowy boom w Anglii odbił się szeroką czkawką w Stanach, szczególnie na Południu, miejscu idealnym dla bluesa. To tam działali tacy pionierzy elektrycznych brzmień jak The Allman Brothers Band, Lynyrd Skynyrd i Molly Hatchet. Niedługo potem wynaleziono boogie. Tu chciałbym wspomnieć tylko dwóch gigantów – ZZ Top i Canned Heat. O mały włos zapomniałbym o najważniejszym bluesmanie, ale to dlatego że jedną nogą stał w USA, drugą w GB (złośliwi mówią, że dzięki temu mógł bezkarnie sikać do Atlantyku) – jego imię i nazwisko to: Jimi Hendrix, rewolucjonista, wizjoner, cudotwórca i geniusz w jednej osobie. Sądzę, że poświęcę mu oddzielny wpis, bo osobiście uważam, że prawdziwy poważny blues zaczyna się od niego.

Od przełomu lat 60. i 70. – złotego okresu bluesa – muzyka ta uległa niewielkiej przemianie. Niestety nie pojawiło się zbyt wielu innowatorów, ale w latach 80. objawiła się na firmamencie jedna supernowa – Stevie Ray Vaughan. Jego genialność przypomina Jimiego Hendriksa – podobnie jak on nosił kapelusz, dzięki któremu miał same fantastyczne pomyły (żartuję nieco, jasne). Niestety zdarzył mu się jeden niewypał – wsiadł nie do tego samolotu i rozbił się o skały.

A jak wygląda blues w XXI wieku? Sądzę, że ma się dobrze. Grany jest coraz lepiej i dynamiczniej, co przypomina, jak daleką drogę przeszedł – metamorfoza z pieśni niewolników do pieśni prawdziwych mężczyzn.

Blues jest moją ukochaną muzyką, więc w mojej zakładce będę ją wam przybliżał. Będę też walczył z ciasnym pojmowaniem bluesa.

Dam czadu!!!!....
Mieszko Pol

środa, 26 marca 2008

Robert Pete Williams

Nazywam się Robert Pete Williams. Urodziłem się w 1914 roku w Zachary, to w Luizjanie. Moi rodzice byli rolnikami – nazywali to sharecropping. Nie lubiłem tego. Boss zawsze zabierał połowę tego, co zebraliśmy. Nas, dzieciaków było piętnaścioro, ale wcześnie musiałem zająć się matką, bo rodzice się rozeszli. Robiłem wszystko – gotowałem, doiłem krowy. Musiałem wydoić 75 krów, wyobrażasz to sobie!

Kiedy zacząłem grać? Miałem jakieś 20 lat. Przyglądałem się różnym muzykantom, pamiętam, był taki Walter Green, Bill Chaney… Słuchałem i wybijałem rytm na kuble. Potem zrobiłem gitarę z pudełka po cygarach. Co? Nie możesz sobie wyobrazić. Zobacz, jak Mac Arnold na tym gra. A ten wariat Super Chican potrafi chyba zrobić gitarę ze wszystkiego, nawet z miotły. Diddley bow? Te jednostrunowe badziewie? Nie, ja na tym chyba nie grałem, nie pamiętam.

Człowieku, a jak zdobyłem pierwszą gitarę dla ludzi?! Jedna kolorowa powiedziała mi, że jakaś biała ma gitarę do sprzedania. Tam, gdzie mieszkałem, było sporo białych. Poszedłem. Stanąłem pod drzwiami. Puk, puk, puk. Otworzyła mi: „Pani, słyszałem, że ma Pani gitarę na sprzedaż”. Ona na mnie patrzy i mówi: „Mam naprawdę dobrą, prawdziwe pudło za 85 dolarów. Czy ty masz w ogóle jakieś pieniądze?” – zapytała. A ja na to: „Tak, Pani, ale mam tylko 4 dolary”. A ona: „Kupiłam tę gitarę dla syna, ale nie interesuje go to. Dam mu nauczkę i sprzedam ci ją za 4 dolary” – no i sprzedała. Stary, gitara kosztuje dwa tysiące, a ona sprzedaje ci za pięć dych.

Potem grałem coraz lepiej, na potańcówkach dla kolorowych, nawet dla białych, ale na ogół ich znałem. Nigdy nie występowałem przed dużą publicznością, więc jak potem mnie wrzucili na te festiwale… Nie lubię tego.

Lubiłem numery Blind Lemona i znałem chyba wszystko Peetie Wheatstrawa. Nawet tak mnie czasem nazywali. Mówią, że gram jak nikt inny. Taa… Mam swój styl!

W ogóle jestem dobrym, pokornym człowiekiem, zapytaj kogokolwiek stąd, z Rosedale. Ale Pan Bóg mnie nie oszczędzał, tak musiało być. Gdybym wiedział, że to się tak skończy… Przecież znasz moją historię. To było w Scotlandville. Nosiłem wtedy spluwę, każdy nosił. Miałem dużą rodzinę i w wolnych chwilach woziłem ją do kina. Chodziłem w tym czasie na piwo, a potem zabierałem ich do domu. Siedziałem raz, jak zawsze pijąc piwko, no i weszło dwóch gości. Jeden obcy, wielki facet, drugiego znałem. Powiedziałem: „Cześć Lee”. – „Cześć Pete” – on na to, a ten drugi: „Skąd jesteś?”. – „Z Zachary”. – „Kłamiesz, sukinsynu!”. Spojrzałem na niego i powiedziałem: „Nie nazywałbym cię tak”. A on: „Lepiej się zabieraj z powrotem do Zachary zbierać bawełnę!”. – „Nie muszę tego robić” – ja na to. A on wyciąga nóż i syczy: „Widzisz to, skurwysynu?”. Zacząłem się wycofywać, bo ten gość walił na mnie z tym wielkim nożem, i nagle okazało się, że jestem zablokowany – ten drugi zaszedł mnie od tyłu. Ale miałem pistolet w kieszeni, to co miałem robić! Wyciągnąłem go, a on wciąż napierał. Pomyślałem: „Strzel mu w brzuch”. Wypaliłem, ale on ciągle na mnie szedł, więc wystrzeliłem w serce.

Kiedy przyszli policjanci, posłusznie poszedłem z nimi, a oni potem zeznali, że się stawiałem. No i ten drugi facet wyrzucił nóż, więc nie chcieli mi uwierzyć, że się broniłem. Taki los… Wyrok śmierci, elektryczne krzesło, ’56 rok. Angola. Ale wiesz, wiedziałem, że Pan Bóg mnie obroni. Wiesz, jak trzymałem tych ludzi przed wykonaniem wyroku? Musisz chronić swoje nazwisko. Ja znałem nazwiska sędziów, spisałem je na kawałku papieru, a potem zapisałem całą kartkę moim nazwiskiem, złożyłem mocno i chuchnąłem, złożyłem swój oddech. Powiedziałem im: „Możecie mnie posłać do więzienia, ale nie zostanę tam na długo”. Zgłupieli. Mówiłem: „Nie możecie mnie zabić, bo otrzymuję pomoc od Boga!”.

  Dwa lata później w więzieniu pojawił się ten człowiek, doktor Harry Oster. Strażnik wiedział, że grałem na gitarze. Zagrałem dla doktora parę kawałków, a potem zapytał, czy znam jakieś więzienne bluesy. Znałem – te, które sam napisałem. Chyba zrobiło to na nim wrażenie. To on był pomocą od Boga, to on dał mi wolność, choć musiałem na pełną jeszcze długo czekać. Harry Oster.

Pytasz, co to blues. To jest w powietrzu. Jadę samochodem czy pracuję w polu i słyszę jakby echo, echo śpiewu. Zapamiętuję to, wracam do domu, łapię gitarę i gram bluesa...

 

niedziela, 9 marca 2008

Moja droga do bluesa

Sądzę, że nowa strona to dobra okazja, by zamieścić stary jak świat tekst, który napisałem jako odpowiedź na apel redakcji „Twojego Bluesa”. Taka prywatna historia odkrywania/poznawania bluesa. Oto poniższy tekst, który ujrzał światło dzienne w numerze 2 (5) czerwiec 2001 pt. Muddy to był gość. Oj, jak dawno to było...





Wszystko zaczęło się w mało określonym czasie na początku lat 90. Muzyka w szkole była częstym tematem dyskusji. Olbrzymia popularność filmu The Doors wywołała modę na muzykę Jima Morrisona. A przecież w tej muzyce było dużo elementów bluesa. Drugi trop zaczynał się od Nirvany. Nawiedzony wokalista, punkowa energia i stylistyczne nawiązania do lat 70., jednym słowem czad taki, że skakało się po całym pokoju i zdzierało gardło. Za Nirvaną szedł Soundgarden, Pearl Jam, czy Stone Temple Pilots. Ci muzycy w wywiadach deklarowali inspirację muzyką lat 70, głównie Black Sabbath i Led Zeppelin, a ci z kolei zaczynali od bluesa. Kolejny element układanki to przepiękna płyta Erica Claptona Unplugged, dzięki której wielu chwyciło za gitarę. Tu bluesa było już pod dostatkiem, tylko że płyta wydawała się klasą samą w sobie i nie dawała szans znalezienia czegoś podobnego a innego jednocześnie.

Wymienione czynniki występowały równolegle w różnorodnych kombinacjach. Kasety wędrowały często przez kilka osób, a dostęp był łatwy. Bazar pod Pałacem Kultury, pełen straganów z pirackimi kasetami, był często odwiedzanym miejscem. Dla mnie osobiście jedna kapela miała znaczenie zasadnicze: AC/DC. Angus Young to znakomity gitarzysta, którego ogniste sola są mocno unurzane w bluesie. W ich graniu było wspaniałe boogie, a głos wokalisty, przede wszystkim Bona Scotta, był pełen luzackiego feelingu. Potrzebowałem wtedy poczucia luzu i beztroskiej zabawy, tak samo jak buntu i ekstrawagancji Cobaina. Toteż „blues” urósł w moich oczach. No i ta moc muzyki, która dawała energię nawet w najgorsze dni. W jednym z artykułów Angus powiedział, że Muddy Waters to był gość i że bez niego i Chucka Berrego wszystkie legendarne kapele jak Led Zep itp. by nie istniały. Pytałem więc, kogo się dało, lecz nikt Watersa nie miał. Wiele czasu minęło, zanim go znalazłem. W międzyczasie był Dżem. Głos Ryśka przyprawiał o zawrót głowy, poruszał jakieś nieznane uczucia, których obecności wcześniej nie byłem świadomy. Po raz pierwszy zwróciłem uwagę na słowa. Samotność, niezrozumienie, ulotność chwili, śmierć, alkohol, kac (a dobry kac to czysta poezja) i owe „jam session do rana, tam królował blues”.

Nalepę odkryłem dla siebie już na własną rękę. Moi rówieśnicy zachwycali się U2 i Stingiem, a mnie irytowała jakaś nostalgiczna, sentymentalna słodycz tej muzyki. Od typowych problemów osobistych uciekałem w dość dziwne klimaty: Anathema, Dead Can Dance, baśniowy Yes, nawet Kind of Blue Davisa i Nalepa właśnie. Przy pełnym emocji i namiętności głosie Riedla Nalepa był spokojny i, rzekłbym, zimny. Ale teksty i muzyka Breakout z przewagą tonacji molowych doskonale harmonizowały ze stanem ducha, pocieszały w swej kolorystycznej czerni. Pojawił się Hooker i B. B. King. W muzyce Hookera obok rytmów boogie frapujący był ciemny i w pewnym sensie archaiczny głos Johna Lee i jego mruczące zaśpiewy. Niesamowite. O czym bym nie myślał, gdy puszczałem Hookera miałem wrażenie, że on wie, o co mi chodzi. Jeśli chodzi o BiBiego, to miałem szczęście spotkać kasetę Blues Summit, gdzie zagrało wielu nieznanych mi wówczas artystów. I dobrze, bo przy okazji poznałem m.in. Roberta Craya i Alberta Collinsa. Każdy z muzyków grających na płycie Kinga operował specyficznymi środkami wyrazu, każdy miał swój indywidualny styl. Katowałem tę kasetę na okrągło, a jednorodny diament o nazwie „blues” zaczynał mienić się wieloma nowymi barwami. Rozpoznałem partie solowe poszczególnych muzyków. To było coś zupełnie innego niż solówki Hammeta czy Satrianiego, gdzie doszukiwaliśmy się karkołomnych palcówek, lub w kawałkach typu Hotel California, gdzie solo jest piękną melodią w melodii. Czuło się, że w bluesie solo pełni inną rolę, jest bardziej integralną częścią utworu. Jednocześnie wyraźna była swoboda muzyków i swoista niemelodyczność. W tym czasie poznałem też S. R. Vaughana i Nocną Zmianę Bluesa. Mocna muzyka Vaughana była czymś pośrednim między Satrianim (mam na myśli wirtuozerię techniczną, a nie stylistykę) a B. B. Kingiem. Nocna Zmiana znakomicie sprawdzała się w podróży, a niecodzienna gra Sławka Wierzcholskiego na harmonijce obudziła mą sympatię do tego pozornie niepozornego instrumentu.

Rozpoczął się okres słuchania radia. Najpierw Bielszy odcień bluesa, gdzie po raz pierwszy usłyszałem powalający Work Song w wykonaniu Paula Butterfielda. Większym szokiem był prezentowany przez Sławka Wierzcholskiego w Bluesełkach William Clarke. Dzięki Kleszczowisku poznałem Roberta Johnsona.

Olbrzymią rolę w uporządkowaniu przypadkowych wiadomości miał zdobyty przypadkiem Mały Leksykon Bluesa Marka Jakubowskiego, który przez długi czas był moim jedynym przewodnikiem po bluesie. To dzięki niemu sięgałem po prawdziwych klasyków, dzięki niemu też nie powstała w moim umyśle bariera czasowo-estetyczna, czyli muzyka do lat 60. i później. Bariera, którą zauważam nawet u wielce zaawansowanych fanów bluesa. Pozytywną rolę odegrała też audycja Andrzeja Jakubowicza Złota Seria Bluesa w PR Bis. Tam słyszałem nagrania Memphisa Slima z lat 40.

To raczej przypadek, że poznałem najpierw klasyków zza oceanu, a nie z Wysp. Potem, gdy próbowałem przeniknąć i ten bluesowy świat, byłem raczej rozczarowany. To, co nazywa się angielskim bluesem, jest często tylko (lub aż) muzyką opartą na bluesie. Muzycy angielscy nie mieli jeszcze w sobie tego specyficznego pulsu. Rytm, który tworzyli, był w pewnym sensie odwrotnością swingu. O ile słuchając swingu, mamy wrażenie przyspieszenia, o tyle angielski blues z lat 60. zwalnia. Poza tym Mayall lub Clapton są słabymi wokalistami.

Dużo bardziej interesujące są nagrania muzyków z Chicago, Teksasu czy Kalifornii. Pierwszą płytą kompaktową, jaką zdobyłem, były stare nagrania T-Bone’a Walkera. Swingujące – mocno kojarzyły się z jazzem, ale co ciekawe, trudno wskazać moment, gdzie zaczyna się jeden, gdzie drugi. Niesamowite są sola Walkera, do bólu bluesowe. Jego muzyka otworzyła mi w naturalny sposób drogę do jazzu. Dziś z taką samą łatwością odbieram grę Buddy'ego Guya i Kennego Burrella i chyba sympatia do stylistyki T-Bona wzmocniła we mnie przekonanie, że blues jest bliżej jazzu niż rocka. Dziwi mnie zatem częsta niechęć sympatyków bluesa do jazzu. Być może źródłem tej postawy jest znajomość bluesa poprzez muzykę angielską.

Dziś trzeba mieć trochę szczęścia, by się zakochać w bluesie. Wśród moich rówieśników królują nowe brzmienia, rock środka (Santana, U2 itp.) lub jazz (avant-jazz spod znaku Billa Laswella i Johna Zorna). Dlaczego? Po pierwsze: media. W radiu i – przede wszystkim – w telewizji bluesa jest niesłychanie mało. Dwa: klubów, które chcą systematycznie prezentować bluesa, bodajże w tej chwili w stolicy nie ma. Trzy: pewna absurdalna filozofia postępu zalatująca czasem snobizmem. Mówi ona, że są rzeczy nowe, które trzeba znać, żeby „być na czasie”, że muzyka musi być nowoczesna i nowatorska, tak jakby była czymś na kształt technologii, że muzyk musi epatować wynalazkami w dziedzinie formy. A przecież bluesowa forma jest stara jak świat... A zatem czytelnikom „Twojego Bluesa” gratuluję szczęścia!

ps. Przyznam, że dziś mój punkt widzenia niewiele się zmienił...

 

niedziela, 17 lutego 2008

Buddy Guy - Sweet Tea - rekonstrukcja

Pamiętam zachwyty nad płytą Buddy’ego Guya Sweet Tea. Że taka świeża, oryginalna, mocna, brudna, korzenna.

 

bg_st_s.JPGTo, że polscy recenzenci niebluesowi nie znali inspiracji tej płyty, mogę zrozumieć. Hasło Fat Possum nie musi im nic mówić, to wiedza hermetyczna. Ale to, że sam Michael Erlewine na AMG nie wspomina tej wytwórni, wydaje mi się dziwne. Płyta mogłaby się nazywać np. Tribute to Fat Possum Artists. Zresztą autor tekstu we wkładce do płyty to potwierdza.

 

Album nie brzmi tak rootsowo i tak brudno jak rzeczywiste fat-possumowe produkcje, niemniej jednak pozostaje niesamowitą jakością. Pomyślałem sobie, że może ktoś sięgnie po płyty Juniora Kimbrough czy T-Model Forda, gdy wskażę mu, gdzie szukać.


Poniżej zamieszczam listę utworów i źródła oryginalnych wersji. Dodam jeszcze, że Spam, perkusista grający na płycie Sweet Tea, towarzyszy na płytach m. in. T-Model Fordowi.

 

1. DONE GOT OLD (JUNIOR KIMBROUGH)

Pierwotnie: Junior Kimbrough All Night Long – Fat Possum 1992

 

 

jk_dtr.jpg

2. BABY PLEASE DON'T LIVE ME (JUNIOR KIMBROUGH)

Pierwotnie: Junior Kimbrough Do The Rump – HMG 1997

 

tmf_ybks.jpg

3. LOOK WHAT ALL YOU GOT (T-MODEL FORD)

Pierwotnie: T-Model Ford You Better Keep Still – Fat Possum 1998

 

 

jk_anl_small.JPG

4. STAY ALL NIGHT (JUNIOR KIMBROUGH)

Pierwotnie: Junior Kimbrough All Night Long – Fat Possum 1992

 

 

 

jk_gkit.jpg


5. TRAMP (LOWELL FULSON)

Pierwotnie: Lowell Fulson, za nim Junior Kimbrough God Knows I Tried – Fat Possum 1998


 

cd_fldsw.jpg

6. SHE'S GOT THE DEVIL IN HER (CEDELL DAVIS)

Pierwotnie CeDell Davis Feel Like Doin’ Something Wrong – Fat Possum 1995

 

jk_gkit.jpg

7. I GOTTA TRY YOU GIRL (JUNIOR KIMBROUGH)

Pierwotnie: Junior Kimbrough God Knows I Tried – Fat Possum 1998


 

rc_cswyd.jpg

8. WHO'S BEEN FOOLIN' YOU (ROBERT CAGE)

Pierwotnie: Robert Cage Can See What You’re Doing – Fat Possum 1998

 


9. IT'S A JUNGLE OUT THERE (BUDDY GUY)

Jedyny oryginalny utwór na płycie

piątek, 15 lutego 2008

Darrell Nulisch - bezpretensjonalność

Darrell Nulisch napisał: Od dawna chciałem zrobić prawdziwie bluesowy album . Po ostatniej wiosennej europejskiej trasie w kwartecie stwierdziliśmy, że już czas. Jeśli był jakiś koncept co do tej płyty, to założenie, by nagrać materiał jakby to był koncert, 100% live. Starać się grać prostolinijnie, szczerze, tworzyć odpowiednie wibracje i przede wszystkim mieć zabawę. No i muszę przyznać, że im się udało. Przede wszystkim album jest bezpretensjonalny. Ogólnie w muzyce, a nawet w bluesie, bezpretensjonalność jest grubo niedocenioną wartością. Cóż, jest to coś, czego się nie zauważa, bo w pewnym sensie album jest taki a nie inny, gdy czegoś brak – bufonady, pustej wirtuozerii, przekombinowania aranżacyjnego, silenia się na oryginalność, ale też nachalnego imitatorstwa, nieporadności, kiepskiego brzmienia. U Nulischa wszystko jest rzetelne, zawodowe, zwarte, ale też pełne radości, obecnego w powietrzu natchnienia, dogłębnej znajomości rzeczy, dojrzałości muzycznej.

dn_gbtd.jpgKiedy szukam na szybko jakiegoś kawałka do audycji, nic mi nie pasuje, bo nic nie zaczepia ucha. Kiedy słucham spokojnie, zdecydować się również trudno, bo wszystko smakuje doskonale.

Akurat jestem przy ostatnim numerze Goin’ Back To Dallas – muzycznie jesteśmy w najlepszym okresie Chicago. Dużo tu pianina, więc jakbym słuchał nagrań Spanna.

No, ale wybiorę pewnie Straight’n Up – kompozycję Darrella. Właśnie serduszko mi pyka w rytm perfekcyjnie pracującej perkusji. Troszkę czuję tu ducha Howlin’ Wolfa, czasem wokalista charakterystycznie zabarwia swój głos. Właściwie po raz pierwszy słyszę go tak często w roli harmonijkarza. Ma korzenny sound! Kiedy się pomyśli, że często grał z rozbudowaną sekcją dętą, soulowo-bluesowe klimaty, ta korzenność jest tym bardziej zadziwiająca.

Muszę też wyrazić podziw dla stylowej gry gitarzysty Jona Muellera – co za zwięzłość, oszczędność, co za fraza, co za brzmienie. Hm… klasa!

Bardzo dobry album, który wsiąka w człowieka jak w gąbkę, ale tylko wtedy, gdy naprawdę się go słucha.

No i luz, luz, luz – kolejna wartość, która dla niektórych jest nieistotna lub wręcz niezauważalna.

czwartek, 7 lutego 2008

Duke Robillard and Friends - dvd

Nie jestem fanem koncertów DVD. Płyta audio to wielka rzecz. Obraz wydaje mi się gadżetem. Uwagę przykuwają wówczas rzeczy nieistotne. Ale czasem boli mnie głowa (jak dziś) i wtedy koncert to dobry pomysł.

dr_wf.jpgDuke Robillard zaczął dźwiękami z Delty. Samotny gitarzysta z gitarą rezofoniczną. Stronę wokalną traktuje z nadmiernym pietyzmem, ale przynajmniej można go zrozumieć. Siedzi sobie, nie spieszy się, gawędzi co nieco z publicznością, która po prostu go lubi. W drugim numerze zmienia gitarę na akustyczną, w trzecim elektryczno-akustyczną i gra Cow Cow Blues. Bardzo radośnie – z całym zespołem.

Och, piękny swingujący duecik z gitarzystą Paulem Kolesnikowem, który pojawia się również na ostatniej płycie. Oglądam ten koncert i myślę o tym, co będzie się działo w Hybrydach, co Duke zagra, jak, czy Doug James będzie miał okazję błysnąć. Tu jest np. klarnecista, w Wawie będzie tylko kwintet, może go zabraknąć, ale to i tak fantastyczny skład. Według mnie nikt z takich obszarów muzycznych u nas nie grał. Bo przecież Paul Lamb, Little Charlie czy Otis Grand, choć o podobnej filozofii, grają jednak inaczej. Nie spodziewam się szaleństwa, huraganu dźwięków. Spodziewam się perełek, cudownego feelingu, ducha T-Bone’a Walkera, czasem mięsa, czasem niezrównanej delikatności.

Doug gra jakże rasowe solo w Lonesome Woman Blues. A orkiestra swinguje, że skry lecą.

Rany, w Blue Harlem Al Basile zagrał takie solo na kornecie, że zapomniałem, gdzie jestem. Dobrze, że teraz Doug James troszkę uspokoił atmosferę. Ha. Doug James, saksofonista, wygląda dość statycznie, grając solo, ale kamera akurat łapała Ala Basile’a, który stał obok i to Al przeżywał za Jamesa. Co za facet!

Drugi set zaczyna się bardzo bluesowo – Buy Me A Dog z płyty Living With The Blues. Gościem jest Jerry Portnoy – na mnie robi wrażenie. Portnoy jest super zawodowcem, ale niezmanierowanym. Czuję w tym konkret. O kurcze, jest tu numer z płyty Douga Jamesa. Muszę tego poszukać. Tym bardziej że Doug przepięknie gra na barytonie. Kocham ten instrument. Co prawda Sax Gordon jest dzikszy, ale Doug jest bardziej romantyczny. Kurcze, jednak ci goście to jazzmani pełną gębą. Wystarczy posłuchać sola Martego Ballou na kontrabasie. A perkusista Mark Teixera przecież nagrał soul-jazzową płytę.

No i tak się to moje pisanie skończyło, że wymiękłem i wtopiłem się w koncert. Ogólnie bardzo swingujący i zabrakło mi trochę elektrycznego, mięsistego bluesa. Mam nadzieję, że u nas będzie go więcej.

piątek, 1 lutego 2008

Gospel? hm... musi być chór?

Dwa tygodnie temu byłem na występie chóru gospel, gdzie występowała nasza przyjaciółka. Byli tam też nasi bliscy znajomi, i o dziwo, również im się podobało. Wobec tego przy pierwszej lepszej okazji wpadłem na pomysł pokazania im koncertu Blind Boys of Alabama, koncert galowy z pompą, gośćmi (między innymi Robert Randolph), no cudo. Ogromnie się wzruszałem, gdy oglądałem go po raz pierwszy.

No dobrze, odpalamy. Siedzi pięciu starszych panów, ubranych na czarno. Za ich plecami zawodowa maszyna – sekcja rytmiczna, gitary, hammond (John Medeski). Jak to, to jest gospel?! A gdzie chór? – to było pierwsze pytanie. Nie ma chóru, oni tak grają – wyjaśniłem lekko zbity z tropu. E…. bez chóru, to co to za gospel. A po co ten zespół gra, on wszystko psuje.Tak się gra współczesny gospel, nie musi być chóru, by był gospel – próbowałem tłumaczyć, dziwiąc się sam sobie, że stoję w obliczu jakiś dziwnych wyobrażeń. Są w ludzkiej głowie pewne schematy, których łamanie wywołuje konsternację. Kurcze, to jakieś dziadki śpiewają różne popularne kawałki i to ma być gospel! (W repertuarze była między innymi pieśń People Get Ready Curtisa Mayfielda). Uśmieszki wywołał również jeden z wokalistów śpiewający falsetem. Po winie wiele rzeczy jest śmiesznych. No, nie powiesz mi, że TO jest gospel – triumfująco powiedziała Ania, słysząc motyw, który zazwyczaj kojarzy się z Domem Wschodzącego Słońca albo opowieścią więzienną o Funflu (Kult). Nie może przecież mieć nic wspólnego z gospel taaaki temat, choć szybko podważyłem tę pewność. Tłumaczyłem, że to Amazing Grace, stary hymn chwalebny, tu nawiązujący melodycznie do House of The Rising Sun - starej pieśni angielskiej (kto zresztą wie, co było pierwsze i co na czym oparte). No dobrze, to dlaczego to jest gospel? – padło pytanie. Zmęczony, skonsternowany i niepewny, jak mogę wytłumaczyć oczywistość, odparłem, że pewnych rzeczy nie da się odciąć jak nożem, tym bardziej że na gospel i bluesie opiera się cała muzyka rozrywkowa. Zniechęcony przerzucałem utwór po utworze, widząc, że naszych gości jedynie męczę, a może i obrażam poczucie wszechwiedzy. Trochę dłużej zatrzymałem się w żywiołowym finale, który wydawał mi się już esencją gospelowej motoryki, i usłyszałem, że trochę to przypomina… country, dodatkowo: Nie lubię, jak oni ciągle grają to samo. Kompozycja rozwijała się w typowo transowy sposób.

Niezły kubeł zimnej wody. Wszędzie można usłyszeć wszystko. Podobno nasz umysł dopasowuje smaki i lepiej wyczuwa te, które już zna. Im więcej potraw kosztujesz, tym bogatszy bank danych ma twój mózg. Tak samo musi być z muzyką. To, co dla mnie jasno wyczuwalne, dla innych jest jedynie mglistym galimatiasem dźwięków. To tak jakby ktoś pił ledwie parę razy w życiu białe wino, ale i czerwony likier. Gdy potem dostanie czerwone wino, obrazi to jego „wyrafinowane” poczucie smaku. Jak to, wino? Przecież to jest czerwone!

A gospel? No cóż. Blind Willie Johnson grał gospel tylko z gitarą, czasem z żoną. Do dziś czasem jest traktowany jako bluesman, bo środki jego ekspresji były wykorzystywane przez gitarzystów bluesowych. W latach 40. było mnóstwo zespołów gospel, np. kwartetów jak Golden Gate Quartet. Koleżanka poczuła się niemal obrażona, gdy powiedziałem: Jak myślisz, że gospel to tylko chór a cappella, to tak jakbyś o bluesie myślała tylko w kategoriach: siedzi starszy czarny gość i gra na gitarze. To stereotyp. No cóż. Tyle na dziś.

czwartek, 31 stycznia 2008

Junior Kimbrough - klasyka lat 90.

Kora przypomniała Juniora Kimbrough'a na forum blues.com.pl, więc czas najwyższy przymomnieć recenzję. Napisałem ją dla magazynu „Twój Blues”, gdzie ukazała się w czerwcu 2001 roku (nr 5).

jk_anl.jpgAll Night Long. Z ciszy wyłania się dźwięk samotnej gitary elektrycznej, jakby ktoś włączył zapis w dowolnym momencie utworu. Frazy rytmiczne prowadzone równolegle z chaotyczną linią melodyczną zdradzają starą szkołę mistrzów akustycznych np. Freda McDowella. Junior Kimbrough zaczyna śpiewać. Jego szorstki, ciemny głos jest pełen siły, pasji i niewypowiedzianej bluesowej tęsknoty. Już tu słyszymy transowy, nisko osadzony rytm. Następny utwór jest trochę szybszy: gęsty rytm, sola prowadzone mimochodem, spontaniczne, rwane i zagadkowe. W trzecim utworze ruszamy pełną parą, dochodzi gitara basowa i perkusja. Hipnotyczna, mroczna pulsacja jednocześnie zmuszająca do tańca, niewyraźny śpiew Juniora z papierosem w ustach. Meet Me In The City jest jakby weselszy, ocierający się o bagniste, ciepłe klimaty z Luizjany, partie solowe jakby ich nie było, zupełnie nieeksponowane, integralnie włączone w motorykę utworów, jednocześnie proste i oryginalne. Dalej mocna praca perkusji. Tytuł jest ikoną utworu. To nie jest radosna muzyka. Junior po swojemu monodeklamuje. Umiejętnie budowane napięcie, choć nie czuje się żadnego wysiłku aranżacyjnego. Ta muzyka gra się sama. Kolejne kompozycje oparte są na tym samym hipnotycznym, kołyszącym pulsie, „przypadkowo” szarpanych strunach, pełnych przestrzeni fraz, pozbawionych wyszukanych ozdobników. No i głos Juniora pełen osobistej medytacyjności, szamański, na granicy utraty nadziei, sięgający korzeniami archaicznych pieśni pracy . „I need you baby, nobody but You” – Junior śpiewa do kobiety, która albo jest daleko, albo stoi odwrócona plecami. Album kończy się również utworem solowym w byle jakim momencie, sugerującym, że artysta wcale nie przestał grać, że trans trwa ... Aż trudno uwierzyć, że ten album powstał dopiero w 1992 roku, kiedy muzyk, grający już kilkadziesiąt lat, miał po sześćdziesiątce. Zrealizował go wielki admirator bluesa Robert Palmer w domu Juniora. Na perkusji grał syn gitarzysty Kenny Malone, a na basie syn L. R. Burnside'a – Garry. Palmer nie ingerował w kształt granych utworów, toteż otrzymaliśmy piękną porcję ekstremal­nie surowego bluesa z głębokiego Południa.



Podobny charakter ma drugi krążek Sad Days Lonely Nights.

jk_sdln.jpgZarejestrowany podczas jednego z licznych koncertów w knajpie Juniora, tzw. juke joint. Dodatkowo gra tu drugi gitarzysta – Cedrick Jackson. Panuje gorąca atmosfera (choć nie słychać zajętej tańczeniem publiczności). Oprócz kompozycji własnych Kimbrough gra przypisywaną Hookerowi Crawling King Snake i tradycyjny temat Old Black Mattie. Trochę tu więcej solowych partii gitarowych z użyciem glissanda, jeszcze surowsze, brudne brzmienie. Zbliżony materiał muzyczny mógłby być nieco nużący, gdyby nie ów niemożliwy do opisania wibrujący puls. Dźwięki wywołują obraz nocnej podróży autem samotną zalesioną trasą. Dodać należy, że ta muzyka jest na wskroś współczesna, harmonizuje z obecnym w kulturze uczuciem niepokoju, osamotnienia i potrzebą narkotycznego upojenia, oczyszczenia.

Junior Kimbrough zmarł w 1998 r. Została ponad­czasowa gra zapisana na krążkach. Absolutna klasyka lat 90.



piątek, 25 stycznia 2008

Walker brzęczy koło ucha...

Nawet tego nie rozumiem. Przykleił mi się kawałek T-Bone’a Don’t Give Me The Runaround. Gdybym jeszcze słuchał wczoraj czy tydzień temu Bone’a – rozumiałbym. Jednym przykleja się Jozin z Bazin, a mi Don’t Give Me… I czemu ten kawałek? Czy jest niezwykły? Jest! Jak dla mnie otwierający utwór pojedynczy akord wystarcza za niejedno solo. Wcale to jednak nie wyjaśnia, czemu ów temat nagle wypłynął z zatęchłych zakamarków pamięci i brzęczał tuż przy uchu. Wiadomo, jedynym lekarstwem na brzęczenie jest posłuchanie tegoż brzęczenia kilka razy naprawdę. Jak już włączyłem, to… zaczęło się.walker_tbs.jpg

Przypomniałem sobie zaniedbane założenie, by prezentować w co drugiej audycji nagrania Walkera. Są krótkie, więc niezbyt się powinny naprzykrzać tym, którzy ich nie lubią. (Są tacy???) Gdzie skończyliśmy? Nagrania z Imperiala, lata 50. Czas na Glamour Girl i Strollin’ With Bone. A potem dla porównania te swingowo-sinatrowe nagrania z Marlem Youngiem.

Może zacytuję fragment z mojego tekstu o Walterze dla „Twojego Bluesa”:

"Walker był bacznym obserwatorem sceny muzycznej. Wydany w 1949 roku Blues After Hours Craytona okazał się wielkim hitem. Odpowiedzią króla gitary był również instrumentalny Strollin’ With Bone, podczas którego artysta zwykł był grać z gitarą za głową, robiąc przy tym niemal szpagat (co widać na okładce wspomnianego albumu). Wówczas powstał także znany Glamour Girl, bigbandowo brzmiący (mimo niewielkiego składu) Travellin’ Blues i standard The Hustle Is On. We wszystkich wspomnianych nagraniach wykorzystano stały road band m.in. Jimmy Wynn i Eddie Davis. W czterech nagraniach Walker ponownie łączy swe siły z Marlem Youngiem. Przez chwilę czujemy zbytkowy blichtr świateł Broadwayu. Na szczęście gitara, pełna łatwo rozpoznawalnego nerwu, nie daje zapomnieć, po co słuchamy bluesmana. Z drugiej strony rzadko Bone gra tak jazzowo, płynnie jak w Too Lazy. W Look Me In The Eye udowadnia, że jest nie gorszym śpiewakiem niż Joe Williams, partner Counta Basiego". – „Twój Blues” nr 28/2007, s. 20

walker_cir.jpgWłaśnie słucham Strollin’ With Bone, co to za numer! A te breaki na dęciakach mają takiego kopa, takie jajo, he. Wyobrażam sobie, jak to musiało w 1950 roku bujać! Ba, buja i teraz. Glamour Girl jest z kolei takie jak wiele numerów z mojej ulubionej „czarnej” płyty.

Ale trzeba by puścić kilka numerów młodszych gitarzystów – Craytona, B. B. Kinga, Clarence’a Browna, Fulsona. Kurcze, to zmieni dość zasadniczo kształt audycji. Tyle starego grania, hm, kto to wytrzyma… Hm, ale przecież to piękne, wzruszające nagrania!

Takich magików, grających jak Walker, było już wówczas mnóstwo, nawet w drugiej połowie lat 40. się ich od razu namnożyło, tylko kto ich pamięta… weźmy Carla Hogana, gitarzystę Louisa Jordana, i ten słynny numer Ain’t That Just Like A Woman, który wyprzedza patenty Chucka Berry’ego o dekadę. Albo gitarzysta Charlesa Browna – Johnny Moore, albo kompletnie nieznany gitarzysta Roya Miltona – Johnny Rogers, który nagrał Junior Jumps w 1947 roku (zgrabny rock’n’rollowy kawałek). A ilu w ogóle nie nagrywało lub nigdy ich nie słyszałem?

Ej, czasy magii nie zginęły ze Śródziemiem. Magicy tylko czekają, by mi się pokazać. No a kto gra w The Hustle Is On solo na saksie, Wynn czy Davis? Ci, którzy znali odpowiedź, zmarli…

czwartek, 24 stycznia 2008

Lightnin' - dobry na wszystko

Co na skołatane nerwy? Co na rozstrój umysłu, na szum w głowie, na chaos? Co na ostatnie dwie godziny przed północą w czasie pełni księżyca? Co na nadmiar liter na białym tle monitora LCD, co? Kto powie ci przekonująco: Uspokój się, wyluzuj! Kto, do cholery, zrobi to lepiej niż Lightnin’ Hopkins?!

lh_sl_1.jpgSam „Lightnin’” Hopkins wie o mnie wszystko. Ja z kolei znam go od setek lat. Jest zawsze nieco sterany życiem, zawsze ciut obojętny wobec gorączki wielkiego miasta, zawsze po rozmowie z Bogiem, który nie miał dla niego czasu i powiedział, by poszedł do diabła. Hopkins gra bluesa na falach oceanu. Siedzi w rozlatującej się łupinie, na spokojnej fali, bez potrzeby powrotu na ląd. Buja mnie niemal niedostrzegalnie, ale czuję nadchodzącą błogość jak dziecko w kołysce.

Lightnin’ mógłby grać jednego bluesa całą wieczność. Jak Son House, tyle że Son jest delficką Pytią wijącą się w transie, Lightnin’ zaś jest wszechwiedzącym mędrcem, który przeszedł przez stan nirwany i wrócił na ziemię. Teraz wie, że struny służą do wyrażania doskonałości, a doskonałość jest prostotą.

Ten kto znalazł, nie szuka.

Fenomen bluesa polega na duchowości przejawiającej się w emocjach. Niestety najgłębszy aspekt tej duchowości jest tak ulotny, że nie sposób go przenieść na język słów. Wyrazić słowami możemy tylko emocje i ekspresję dostępną, wykształconą w naszej kulturze. Dlatego blues, ta esencja bluesa obecna u Lightnin’a, wręcz namacalna, nijak nie daje się precyzyjnie uchwycić. Tak naprawdę mieści się gdzieś między sensem ukrytym w słowach „czucie” i „objawienie”.

czwartek, 17 stycznia 2008

Burnside - moja muza

To jednak jest moja muza! Dzieje się sama! Słucham i wymiękam, i taki „wymięk” już mi zostaje. Nagrania pochodzą sprzed 40 lat. Gitara brzmi bardzo rootsowo, ale nie dziadowsko. rlb_mbnr.jpgNajbardziej narkotyczny jest rytm, nie wiem, czy widzieliście kiedyś chorego gołębia, który miał tak zwanego kręćka – kręcił się w kółko, kolebiąc, przestępując z łapki na łapkę, aż w końcu zdychał. Słuchając R. L. Burnside’a, też dostaję kręćka, ale jaki jestem przy tym szczęśliwy! A do tego dochodzi fantastyczny głos, pełen wzruszającego smutku, oczekiwania, hm, tęsknoty, czasem rozdrażnienia, czasem ciepła, nigdy ckliwości, nigdy wściekłości. Blues to czasem taki czarny stoicyzm, czasem mantra.

Właśnie leci See My Jumper, pierwotna wersja Jumper On The Line. Są tu dwie gitary czy jedna?

Tak, Burnside był niepowtarzalny. Gdy zmarł Hooker, głośno mówiłem, że teraz ostał nam się ino Burnside. Owszem, są goście typu T-Model Ford, Willie King, Big Jack Johnson, ale to jednak nie to. Jak wiadomo w latach 90. Burnside grał już swego transowego elektrycznego bluesa z północnego Mississippi, współtworząc tak zwane fat-possumowe brzmienie, ale twierdził, że to akustyczny blues jest hm… realniejszy, może prawdziwszy: It sounds realer… I hope to do more recordings on the acoustic. Mogę to zrozumieć, gdy słyszę tę płytę.

Ha! A teraz w Radiu Derf słyszę Rev. Garego Davisa – też gigant!!! - www.radioderf.info

środa, 16 stycznia 2008

Bluesowe inspiracje, bluesowe początki

Malcolm „Papa Mali” Welbourn – przez dwie dekady był członkiem zespołu reggae – Killer Bees. Powoli jednak wraca do luizjańskich korzeni, w tym do bluesa. Ogromny wpływ wywarł na niego John Campbell. W krótkiej rozmowie dla „Blues Revue” nr 10 czerwiec/lipiec 2007 trafiłem na znamienny akapit. John Campbell „pokazał mi, jak używać otwartych strojów, grać slide’em. Był przyjacielem mojego starszego brata i usłyszał, kiedy ćwiczę utwór Allman Brothers Band. Pokiwał głową i powiedział: »Człowieku, powinieneś posłuchać gości, których oni słuchali«. Zapytałem: »Tak, kogo?«. Więc pożyczył mi nagrania T-Bone’a, Elmore’a Jamesa, Charleya Pattona i Roberta Johnsona. Wszyscy moi przyjaciele słuchali Led Zep. Też w tym siedziałem, ale powiedziałem: »Wiesz, oni rzeczywiście tego nie napisali«”. Ten charakterystyczny fragment nie należy do wyjątkowych. W co drugim wywiadzie można natknąć się na tego typu passus. Młodziutki pasjonat ma starszego kolegę, który odkrywa przed nim talenty mistrzów. To część edukacji. Nie ma w muzyce, szczególnie w bluesie, jakiegoś radykalnego konfliktu pokoleń. Jeśli uznamy, że np. SRV rozwinął styl Buddego Guya, nie znaczy to, że nie ma sensu słuchać Buddego. Jeżeli nawet nie ma starszego kolegi pod ręką i tak jest wewnętrzna ciekawość, po przeczytaniu np. tekstu o swoim ulubieńcu, by posłuchać muzyki, która inspirowała jego.

Trzydziestoletni Matt Schofield miesza ciekawie bluesa, jazz, rock, funky. Jego pierwsi herosi to Albert Collins i Albert King (grali jeszcze na początku lat 90.), ale sypie jak z rękawa nazwiskami typu Lonnie Johnson, B. B. King, T-Bone Walker, Django Reinhardt, Freddie King. Nie chcę po raz kolejny powtarzać listy nazwisk, które wymienia Dave Gross, Nick Curran czy Sean Costello – bluesowe młodziaki.

Uświadomiłem sobie, że to jest coś, czego szalenie brakuje w Polsce. Dla Nalepy czy muzyków Dżemu muzyka zaczyna się w latach 60. Wcześniej był jedynie Elvis i Chuck Berry. I do dziś w wielu przypadkach tak jest. Rzadko też muzyka czyichś mistrzów zachęca adeptów do odkrywania ich mistrzów – mistrzów mistrzów. Z ciekawości biorę garść „Twoich Bluesów”. Zobaczmy, jak to wygląda. Wybrałem zaledwie kilku wykonawców, właściwie losowo, może w wolnej chwili pokuszę się o ciąg dalszy:

Devil Blues (TB 26/2006): pierwszy kontakt – Nalepa, Kasa Chorych, Clapton, B. B. King, Mayall, potem – Ronnie Earl, Freddie King, Albert King, Otis Rush, Albert Collins, Stevie Ray Vaughan, Doyle Bramhall II, Philip Sayce, Scott Henderson, Bernard Allison, Steve Gadd, band Hendriksa, Riedel, Keb’ Mo, Kawalec, Deep Purple, Pastorius;

Siódma w Nocy (TB 26/2006): początki Dżem, Muddy Waters, aktualnie Buddy Guy, B. B. King, S. R. Vaughan, A. King, A. Collins, Clapton, John Coltrane, Charles Mingus, Victor Wooten;

Rockomotive (TB 26/2006):: od Roberta Johnsona do B. B. Kinga, ale przede wszystkim SRV, Deep Purple, Lynyrd Skynyrd, ABB, SRV, Jimmy Page;

Blues Doctors (TB 26/2006): Otis Redding, Tower of Power, Robben Ford, Five Blind Boys of Alabama, Ray Charles, Little Milion, Buddy Guy;

Bartek Łęczycki (TB 25/2006): William Clarke, Alex Schultz, Little Charlie, J. J. Milteau, Robben Ford, Keb’ Mo;

Obstawa Prezydenta (TB 25/2006): Muddy Waters, Willie Dixon, J. L. Hooker, Albert Collins; Miles Davis, Pat Metheny;

Roman Puchowski (TB 24/2006): Robert Johnson, Sonic Youth, Blind Willie Johnson, The Residents, Wim Wertens, Molvaer;

Greg Szlapczynski (TB 24/2006): Sonny Boy Williamson II, Little Walter, Miles Davis, John Coltrane;

Outsider Blues (TB 22/2005): Muddy Waters, SRV, Kim Wilson, James Cotton, NZB, Nalepa;

Ścigani (TB 22/2005): Dżem, Scott Henderson, Robben Ford, Larry Carlton, B. B. King, SRV, Albert King (rzadka wypowiedź Jarka Dobrzyńskiego: Rozpoczynałem od SRV-a, ale szybko odkryłem, że trzeba wrócić się do Alberta Kinga), Keb’ Mo, Allman Brothers Band;

Fine Kattle of Fish (TB 22/2005): Billy Boy Arnold, Mayall;

Kłusem z Bluesem (Tomek Kiersnowski) (TB 20/2005): Little Walter, Sonny Boy Williamson II, Walter Hormon, Georgie Smith, Kim Wilson, Rod Piazza, Sugar Ray Norcia, William Clarke, Paul Butterfield, Sonny Terry;

Paweł Szamański (TB 20/2005): Mississippi John Hurt, Johnny Shines, Junior Wells, Buddy Guy, Skip James, Gary Davis, Blind Boy Fuller, Big Bill Broonzy, Etta Baker, Taj Mahal, Roy Bookbinder, Johnny Winter;

Lester Kidson (TB 20/2005): Albert Collins, T-Bone Walker, Dave Gilmour, Hendrix, Johnny Vee, Robbie Laws, Tommy Castro, Robert Scott;

Marcin Szulkowski (TB 20/2005): John Lee Hooker, Fleetwood Mac, Kim Wilson, Duke Robillard, Preston Hubbard, Christian McBride, Steve Mugalian, Fred Below, B. B. King, Buddy Guy, T-Bone Walker, Albert Collins, Ronnie Earl, Dave Specter;

Blue Sounds (TB 20/2005): Waters, King, Clapton, Jakubowicz, Mielczanek, Riedel;

Póki co muszę się powstrzymać od opinii, ale jakiś tam, całkiem ciekawy, obrazek zaczyna się wyłaniać...

wtorek, 15 stycznia 2008

Blues - hermetyczny język potrzebny...

Zostałem poproszony o napisanie recenzji albumu bluesowego do pisma, nazwijmy to, ogólnokulturowego. Tylko nie pisz tego językiem hermetycznym – to było jedyne zastrzeżenie. Ok – powiedziałem – nigdy nie piszę językiem hermetycznym.

Jednak kiedy już wziąłem byka za rogi… Tia… To nie takie proste. Właśnie że piszę językiem hermetycznym nawet tu, piszę językiem hermetycznym w „Twoim Bluesie”, na forach, ba, nawet w radiu wyrażam się hermetycznie. Bo przecież posługuję się ewidentnymi dla mnie nazwiskami – Muddy Waters, T-Bone Walker, James Cotton, Williamson (nawet mój słownik w wordzie je zna). Używam terminów typu jump, shuffle, groove, feeling, chicagowski blues, kalifornijski blues, fat-possumowe brzmienie (no, tu może posuwam się za daleko). Nawet jeśli dopuszczam myśl, że ktoś czegoś nie rozumie, zakładam, że należy do mniejszości; jak nie, to niech się uczy, rozwija słownictwo, poszerza horyzonty. A tu? Siłą rzeczy musiałem czasem szukać innych środków wyrazu lub unikać raf, pomijając pewne frazy milczeniem.

Tak czy siak moje spojrzenie na bluesa wypłynęło na wierzch. He, oliwa zawsze sprawiedliwa.

niedziela, 13 stycznia 2008

Ronnie - Hope Radio

Nowa płyta Ronniego Earla to zawsze wydarzenie. Tytuł i okładka daje dość jasną wskazówkę. W środku widzę zabawną reprodukcję malowidła Lamara Sorrento. Ronnie słucha starego radia z gitarą podpiętą pod wzmacniacz, a w oknie widać antenę nadawczą. Tak, radio w tamtych czasach, pewnie wczesne lata 60., posiadało magiczną moc. Dziś też ma, tylko siła oddziaływania, zakres jest zgoła undergroundowy. Wątpię, by dziś ktoś słuchał Ronniego z gitarą podpiętą pod cokolwiek, próbując grać wraz z nim. Nie ma co ukrywać, że miałby trudniej niż Earl.

re_picture.jpgMateriał na płytę został zarejestrowany na żywo w studiu, stąd pod koniec pobrzmiewają szczere choć skromne brawa (trudno mówić o owacji w przypadku kilku czy kilkunastu osób). Będzie też dvd z tym materiałem.

No to jedziemy. Eddie’s Gospel Groove jest doskonały na początek: dynamiczny, gęsty riff, perfekcyjna pulsacja rytmiczna, nieco funkowa zadziorność. W muzycznej przestrzeni Dave Limina rozlewa mnóstwo hammonda, więcej go tu niż na oryginale (pierwotnie ten temat otwierał doskonałą płytę Language of Soul). Ymm… jak cudnie śpiewa tu gitara Earla!

Następny Bobby’s Bop to typowe shuffle à la Ronnie – on jest mistrzem oddechu. Zostawia dużo czasu na wybrzmienie szarpniętych strun, tak by dźwięki na dobre zadomowiły się w uchu. To ewidentnie szkoła Granta Greena czy Burrella. Numery takie jak ten to miód na moje uszy. Pięknie obnażył swą wrażliwość jeszcze niezbyt znany mi Dave Limina. Może się mylę, ale ten utwór mógłby być hołdem dla Roberta Lockwooda, któremu Earl dedykuje album.

Blues For The West Side – tytuł w połączeniu z pierwszymi nutami wszystko wyjaśnia. To dla odmiany „tribute” dla gitarzystów z zachodniej strony Chicago – Magic Sama i Otisa Rusha przede wszystkim. Wolny, instrumentalny blues (jak cała płyta) pełen dosadnej emocjonalności, chicagowskiego żaru. Uuu… Ronnie skończył jedno solo! Chwila wyciszenia i zmienił brzmienie na perliste, diamentowe, oj… kocham te subtelne nutki, wymiękam… pieścimy, pieścimy, aż nagle czuje się, że za chwilę znów wybuchniemy, dynamika rośnie, znów wulkan wyrzuca lawę żaru!

Czas na I Am With You. Początek majestatyczny, charakterystyczny, pełen napięcia, oczekiwania – powrót Tytanów. Jest coś niezwykle wzruszającego w tym temacie: nikt nie śpiewa, a jakby łkał Sam McClaim, Bobby Bland czy Otis Redding! Hej! Nie mogę tak pisać o każdym numerze… O, znów słodkie solo na hammondzie?... Nie, tylko kilka dźwięków. Ejże, panie Virtuoso, daj pan pograć innym. Wiem, że to twój album, ale czuję, że pan Limina to niezły aparat! Oj, jak ten gitarzysta pięknie podciąga struny (5:25). Jest tu taki cichutki moment, gdy niemal wszyscy przestają grać, to jest doskonałość… zasłużone brawa…

re_hr.jpgA teraz dość zaskakujący numer Katrina Blues – grany solo na gitarze akustycznej, w duchu Lightnin’ Hopkinsa, podobne zamyślenie. Jak to się ładnie układa w portret wrażliwości naszego artysty. Ten krótki, trzy i półminutowy bluesik to perełka.

Wolf Dance – tu interpretacja tytułu również jest jasna. Temat jest wyraźnie inspirowany kompozycjami Howlin’ Wolfa, np. Smokestack Lightnin’. Gitara też sążnista, skwiercząca, siarczysta. Wreszcie przyszła pora na klawisze. Za czasów Bruce’a Katza było tego więcej. Teraz ku memu zaskoczeniu w jego rolę świetnie wcielił się „Madcat” Ward – na ogół basista. Ronnie – jak wielu jest gitarzystów, u których miłość do muzyki słychać tym mocniej, im subtelniej grają???

Kay My Dear – czy ja nie znam tego utworu? Bardzo liryczny, poetycki nastrój od samego początku. Poezja pisana kostką. Czy to tu jest lekko obecny duch Santany? Może Petera Greena? Lubię takie pastelowe pejzaże, impresyjne, przeradzające się stopniowo w wyznanie wiary, szukanie Boga, ekstazę.

Następny Blues For The Homeless jest nieco podobny stylistycznie. Powiedziałbym, że to pewne potknięcie w doborze repertuaru, choć utwór znakomity.

O! Po raz pierwszy Ronnie coś powiedział przed utworem – Beautiful Child. Napisał go po wyjściu z nałogu alkoholowego, kiedy wreszcie ujrzał rzeczywistość na trzeźwo i był zauroczony. Kompozycja jest zatem afirmacją świata, wyrazem upojenia. A jaka jest – delikatna, wyrażająca jakby onieśmielenie bogactwem, cudownie spokojna, ciepła, przytulna jak puchowa kołderka. Jeszcze sympatyczniejsza okazuje się, gdy czule gra na nam Dave Limina. Będę puszczał ten temat dziecku do kołyski. Nie ma tu żadnego ostrego dźwięku, a jednocześnie muzycy grają z tak niesłychanym namaszczeniem, zaangażowaniem, że jest to wciągające i otumaniające. Zresztą cudnie brzmi również delikatna perkusja (Lorne Entress) czy zmysłowy bas (Jim Mouradian).

Blues For Otis Rush to mocna rzecz, może najmocniejsza. Rozsadza uszy energią, gitara i hammond przeplatają się w orgiastycznym tańcu, z umęczonych strun Książe wyciska siódme poty, uch… niemal po czterech minutach daje odetchnąć. Tu dopiero słychać gościa – Nicka Adamsa – wspomagającego dyskretnie lidera swymi gitarowymi akordami. Ciekaw jestem, co czuje Otis Rush, słuchając tegoż utworu. Musi być wniebowzięty, musi być dumny. Momenty liryczne przeplatają się z dynamicznymi – zresztą jest to klasyczna metoda Earla – przyrąbać, a potem wyluzować lub odwrotnie.

No i mamy ostatni temat New Gospel Tune rozpoczynający się piękną fortepianową introdukcją. Lekki, radosny temacik z frywolną gitarką, bezpretensjonalny, pełen gracji. Oj, bardzo pogodnie kończy się to spotkanie z czarodziejem.

Na koniec jeszcze drobna uwaga. Album jest znakomity, a jednak miałem pewne uczucie deja vu. Nic dziwnego. Dla osób znających płyty pana E. nie będzie tu wielu niespodzianek: tematy 1, 4, 9 – album Language of Soul, 3 – Still River, 6 – I Feel Like Goin’ On, 7 – Now My Soul. Mamy zatem tylko pięć nowych utworów, załóżmy, że nowych. Ale i tak warto .  :)

czwartek, 10 stycznia 2008

Willie Cobbs - czemuż by nie!

O, jak to dobrze mieć chwilę na zrobienie tego, na co ma się ochotę! A ja właśnie wymyśliłem sobie, że napiszę coś o pierwszej lepszej płycie, która mi się nawinie. Bach, bach, strzał i padło na Willie’ego Cobbsa. Jestem właśnie w połowie. Nie wiem, czemu Willie tak się męczy, śpiewając czasem, jakby łamał mu się głos, czasem ocierając się o fałsz. A najgorzej jest, gdy śpiewa falsetem. Coś mu spadło na ciało w nieodpowiednim miejscu?.. I do tego w najsłynniejszym numerze – You Don’t Love Me? Tak, tak, przecież to Willie skomponował ten temat, bodajże w 1960 lub 1961 roku. O, a jak chłopak chce, to potrafi całkiem mocno szarpnąć gardłem. W sumie śpiewa trochę soulowo. Gra na harmonijce wg szkoły Jimmiego Reeda. Długawy ten numer, pianino mi się podoba. Ciekawe, że na ogół gitarzystą solowym jest znany w Polsce Johnny Rawls.

wc_dte.jpgMoże przy okazji uściślijmy: mówimy o płycie Down To Earth, wydanej dla znakomitej (kultowej?) wytwórni Rooster Blues (spośród kilkunastu płyt, które przeszły przez moje palce, tylko jedną sobie odpuściłem). Materiał wydano w 1994 roku i był to drugi album artysty z prawdziwego zdarzenia. Nasz artysta – wokalista i harmonijkarz – urodził się w 1932 roku w Arkansas. W 1947 wyjechał do Chicago, gdzie jamował na Maxwell Street np. z Little Walterem czy Eddie’m Boydem.

Muszę przerwać tę gawędę, bo właśnie leci fajny rozbujany temacik New Slow Down Baby – pulsacja trochę jak Magic Slim, takie bardziej południowe Chicago. :) W ogóle to Willie nieźle kombinował – nakładają się tu dwie harmonijki – jedna przesterowana, druga czysta jak moje konto przed pierwszym. A jako wokalista też tu się mniej wygłupia. Co by nie powiedzieć, śpiewa z sercem. Ma bardzo charakterystyczne wibrato. Jego harmonijka też ma jakieś specyficzne drżenie, nie wiem dlaczego – sprzęt czy gardło?

Ot, i kończę, tak niby w środku płyty. Niechże się czytelnicy przyzwyczają…