O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

środa, 31 stycznia 2007

Wynonie Harris - perły z lamusa?

Ależ on miał głos! Głosisko!

Shouter - doskonałe określenie. W jego gardle działy się jakieś dziwne rzeczy. Powiedzieć, że miał chrypkę, to jakby powiedzieć, że SRV był gitarzystą. wynonie_harris.jpgMiał chrypkę idealną. Nie monstrualną jak Howlin' Wolf, ale też nie tak subtelną jak Vinson. No i ile radości w jumpach Harrisa. Wcale się nie dziwię, że mógł stawać w szranki z T-Bone'm. Pewnie by go powalił, gdyby nie gitara i taniec Walkera. Mnóstwo jego tematów jest grana rytmem shuffle jak T-Bone Shuffle.

Chce się tańczyć.

Ubolewam, że w Polsce ludzie mają problem z tanecznością bluesa. Jakby to było coś wstydliwego. Tak to odczuwam, gdy widzę brak reakcji, gdy puszczam na przykład Sugar Ray'a. Przy morderczych gitarach to można skakać, ale przy naprawdę wesołych, żwawych kompozycjach to wstyd, bo jeszcze posądzą o miłość do disco polo.

Blues – siedzieć i słuchać!? Basta.

Ależ mnie zachwyca Good Morning Judge! Co za POWER...

piątek, 19 stycznia 2007

Michael Powers - Prodigal Son

Siedział już od kilku minut, popijał „żywca”, gdy w końcu nadszedł Jimi. Klapnął obok, zamówił piwo.

– Trochę pojechałeś z tym Goin’ Down na starcie. Po cholerę brałeś się za ten ograny numer – rzucił na powitanie.

– Bo lubię – odparł rozbawiony Michael – widziałem, jak grał to Satriani. Ten numer ma niezłego kopa. Źle go zagrałem?

– Nie no, w porządku. A widziałeś, jak grał go Freddie King?

– Nie pamiętam, to było dawno…

mp_face.jpg– No właśnie – podchwycił Jimi, lekko się zaciągając – ale mogłeś go widzieć. Gdzieś ty się podziewał, synu marnotrawny, że pierwszą płytę wydałeś dwa lata temu.

– He, marnotrawiłem swój czas. Gdybym zaczął tak wcześnie jak ty, może bym też już dawno wąchał kwiatki od spodu.

– No, no – odparł niezrażony Henio – wtedy były inne czasy. Ale numer tytułowy udał ci się przednio. Mam ciary na plecach.

– Słuchałem ostatnio Otisa Taylora.

– Ale to jesteś cały ty! Otisa?! Man, tego smutasa!?

– Cóż, Bill Cosby się zestarzał. Nie przesadzajmy. Facet ma wizję i jest sobą.

– Oh, też miałem wizję.

– Chyba w i z j e…

– Znów się czepiasz. Fajnie, że grasz na dobro w kawałku Williamsona. Ja nie miałem serca do tego nieporęcznego grata.

– No tak, wolałeś piłować strata – puścił oko Michael.

– Ha, czy ja wyglądam na drwala – odparował Jimi. – Nie lubisz tego?

– Jakbym nie lubił, to nie byłoby cię tak dużo w White Lightnin’ czy Wild Side.

– No i zagrałeś moje Voodoo Chile.

– Zapomnij… żachnął się Powers. [Utwór nie znalazł się na wersji płyty przeznaczonej do sprzedaży ze względu na brak licencji.]

– OK. Sorry, wiesz, że gdyby to ode mnie zależało… Pociągnął porządny łyk piwa – trochę słodki ten Żywiec, wolę Tyskie. A skąd pomysł na Every Grain of Sand Dylana? Rozbujałeś go jak Niech Żyje Bal Rodowicz.

– Jak kto?

– A nieważne. Puszczam go sobie na dobranoc. Vivino jest boski na hammondzie, choć niby gra tylko w drugim planie.

– Dzięki, przekażę mu.

mp_ps_cover.jpgPlay The Hooch mnie zaskoczył. Grałeś na jamie z Chuckiem Berrym?

– Nie, z Angusem Youngiem, ale graliśmy Johnny B. Goode.

– Akurat, a z Otisem Taylorem rzeźbiłeś po nocach Dom Wschodzącego Słońca – zachichotał Heniek.

– Chodzi ci o Signed D. C.?O, tak, tak, a na skrzypcach w tle podgrywał nam Itzhak Perlman.

– Popatrz, a ja wyczytałem, że to Jimmi Vivino na Wurlitzerze.

– Fakt!

– „Faktu” nie czytam.

– Nie?

– „Nie” też… Kończ Waść! W ogóle to majtki mi spadły z wrażenia, gdy usłyszałem Train Kept A Rollin’ Yardbirdsów. Żeby z takiego knota takie cudo zrobić, trzeba mieć jaja i wyobraźnię. Masterpiece, man!

– Nie przesadzajmy, jakby to był taki chłam, to bym się za niego nie zabrał.

– Jakbyś nie słuchał Waitsa, to by ci tak dobrze nie poszło.

– Może też grałem z nim na jamie – dodał tajemniczo Michael.

– Co ty, Waits nie chodzi na jamy. Żona mu nie pozwala – skwitował Jimi – wiesz, masz u mnie buziaka za ten oldschoolowy You Got To Go Down. Tampa Red by się przy nim nieźle bawił.

– Za buziaka nie dziękuję.

– Lepiej mi powiedz, co nagrasz na nowej płycie.

– Stary, dopiero puściłem tę w obieg! A co, masz jakieś pomysły?

– Nie wiem, czasy są porąbane. Oglądałem ostatnio MTV. Na twoim miejscu przerobiłbym kawałki Britney Spears.

– Yea… Może mam sobie jeszcze cycki dorobić!?

Paru gości zaczęło im się przyglądać…

– Fuj…– westchnął Jimi. Wstał, podał mu rękę – kawał dobrej roboty, synku. Chciałbym mieć taki głos jak ty. Muszę lecieć, umówiłem się na kopanie grobu z Jake’m La Botzem.

Train Kept a Rollin’…

środa, 17 stycznia 2007

Duke Robillard – Guitar Groove-A-Rama

Duke Robillard. Jak to możliwe, że jest u nas tak mało popularny? Niepojęte… Chyba to kwestia stylu, bo Duke zawsze unikal pirotechniki, nigdy też nie był tak dramatyczny jak jego bardziej znani koledzy, choćby Ronnie Earl. Dopuszczam też myśl, że jest zbyt mało wyrazisty, nazbyt synkretyczny. Jego stylem jest wszechstronność.

Duke Robillard - Guitar Groove-A-RamaGuitar Groove-A-Rama wypełniona jest w dużym stopniu gitarowymi perełkami. Duke używa przeróżnych gitar, o niektórych doprawdy nie mam pojęcia: Stratocaster, Grestch White Falcon, Grestch Country Club, Gibbon L7C (T-Bone takiego przez moment używał), Fender Jazzmaster… Owszem, Duke opisał każdy temat, co bardzo lubię, ale i tak pominął czasem kwestię wpływu gitarowego. Nie pada żadne nazwisko gitarzysty jazzowego, choć pewne jest, że Kenny Burrell czy Barney Kessell powinien być wymieniony. Burrell niemal pożyczył gitarę od Duke’a w Sunday Mornin’!

Przede wszystkim jednak chciałem napisać o  jednym kawałku, ale za to doprawdy niezwykłym – Blues A Rama to ponad szesnastominutowy przegląd inspiracji bluesowych Duke’a. Książe gra to na koncertach z komentarzem opisującym, o kogo mu chodzi.

Zaczynamy od surowych nutek Muddy’ego Watersa z Jimmy'm Rogersem. Sprawa jest jasna. Ale potem przechodzimy do Guitar Slima, czyli Eddiego Jonesa. Ach, jakie strzeliste przyszpilające frazy. Teraz zdaję sobie sprawę, jak wiele Guitar Slima słyszę np. u Juniora Watsona, trochę też u Buddy’ego Guy’a. To był gość! Następny z dziesiątki jest Johnny Guitar Watson. Hm, pomyliłbym go z wczesnym Gatemouthem Brownem. W końcu i to, i to to Teksas. O! Wreszcie. T- Bone Walter. No, te rozwalające mnie wyluzowane-napięte frazy. Uwielbiam! Choć rzecz jasna Duke ma tu inne brzmienie niż Bone. Gra cały czas na tej samej gitarze, i to na Les Paulu, więc brzmienie jest nieco bardziej matowe, mniej czysto-szkliste niż oryginału. U Duke’a Bone jest obecny niemal cały czas, weźmy np. Duke’s Mood z The Unheard Duke Robillard Tapes.

Ok. Przyszła pora na B. B. Kinga. Ha, nuty jakże słodkie. Nie wiem dlaczego, ale zawsze B. B. wydaje się mieć tę odrobinę słodyczy. Nawiasem mówiąc gościem, który potrafi grać niemal idealnie pod Bibiego jest Chris Cain.

A teraz słyszymy jedynego w swoim rodzaju Gatemoutha Browna. Obok Fulsona i Craytona to właśnie u Browna słychać Walkera najwięcej. Freddie King – słucham tego i słyszę niemal Erica Claptona.

Został jeszcze jeden Król – Albert King – u! Wypisz, wymaluj te wysokie, dosadne podciągnięcia Alberta. Albert grał tak swoiście, że najłatwiej wyłapać jego zagrywki. Duke wspomina też Buddy’ego Guy’a, z wczesnego okresu, gdy Guy potrafił jak nikt inny pieścić, muskać gitarę. Potem doskonale nauczył się tego S. R. Vaughan.

Kolejny mistrz – Albert Collins. Gary Moore w rozmowie z Blues Revue stwierdził, że Collinsa nie da się podrobić. To chyba prawda (aKenny Blue Ray?), ale Duke jest całkiem blisko. Dobrze mu wychodzą te nerwowe szarpnięcia. Co za uczta!

Na koniec Duke gra, jak zaznacza, trochę jak Duke Robillard. I mamy połączenie Walkera, Guy’a i Burrella, he.

Milutko rzeźbi ten misio.

Jest tu jeszcze jeden niezwykle interesujący numer: This Dream. Pod koniec nabiera egzotycznego wschodniego smaku. Robi się gorący jak piasek Sahary. Br…

Chyba umieszczę tę płytę w mojej TOP-ce. No i zrobię audycję, gdzie zagram tę opowieść, a potem wszystkich 10 mistrzów. Chyba warto?

piątek, 12 stycznia 2007

Desert Winds

Czyż zawsze muszę pisać o płytach niezwykłych? Kiedy niby nic, a jednak. Znajduję w czymś, co słyszę jakiś czar.

ijkb_dw.jpgMoją półkę zasilił album Illinoisa Jacqueta Desert Winds. Illinois należy do moich ulubieńców. Wystarczy, że dmuchnie leciuchno, i już robi mi się miękko w okolicy brzucha. Jest mistrzem bezpretensjonalności. Słucham właśnie nagrania tytułowego. Coś jak tango, a może nie, ma coś z muzyki żydowskiej. Taki uroczy motyw. Ach, jak wpada w ucho!

O, i zaczął właśnie drugi czarodziej – Kenny Burrell. Można mnie żywcem kroić, gdy słyszę jego gitarę z tamtych lat. Willie Rodrigues coś tam sobie puka na „latynoskich bębnach”, a ja już wyjechałem na Hawaje. Star Eyes – saksofon Jacqueta wyrzuca puchowe piórka dobre na cieplutką kołderkę. Nie ma tu za dużo pianisty Tommy’ego Flanagana, ale jego nuty również są pełne zaufania. Można z nimi konie kraść! Tylko po co?

Przyszedł czas na bluesa. Blues For The Early Bird. Bo przecież Illinois obok Willisa Jacksona jest najlepszym saksofonistą bluesowym wśród jazzmanów, podobnie jak Burrell gitarzystą. He!

A teraz Lester Leaps In – oczywiście chodzi o Lestera Younga, jednego z nauczycieli Jacqueta. Szkoła stylu, szkoła smaku. To już nie są czasu mocnego, szalonego rhythm’n’ bluesowego baletu, opanuj się chłopie – ktoś zdaje się podpowiadać z boku. A Burrell z prawej strony rzuca seryjne funty szyte na miarę. Bach, bach na perkusji i no i zmiana pałeczki – teraz Flanagan, a ja, jak to często bywa, słucham czarodziejskiej, swingującej perkusji. O rany, znów Burrell, co ten gość do mnie mówi?!

1964 rok. Co wtedy działo się na świecie? Jacquet z Burrellem nagrywali płytę. W finale Lester Leaps In powraca szalony knajpiany showman z saksofonem.

Ballada You’re My Thrill. Wchodzi saksofon, gwałtownie, bezpardonowo, pełen zmysłowego napięcia. Dzięki za masaż uszu.

Gdzieś w tle widzę knajpki pełne niespokojnych typów w garniakach, zakochanych… w dymie z papierosa. Przy ladzie siedzi samotna dama wystrojona na czarno. Intelektualizująca dama lekkich obyczajów. Dlaczego by nie? I dla niej orkiestra gra ostatni gorący, południowy numer – Canadian Sunset. Dla niej gitarzysta zapomniał o gitarze. Przypomina sobie z cicha po dwóch minutach. Odkrył, że jego tu brak, równocześnie coś sobie nucą. Dama lekko kolebie się na stołku. Swinguje niby zamyślona pani domu w Kanadzie. Dlaczego by nie?

niedziela, 7 stycznia 2007

BooBoo Davis – blues XXI wieku

Piotrek Gwizdała napisał w Twoim Bluesie o Drew, Mississippi BooBoo Davisa: Ta płyta jest i pozostanie wzorcem łączenia starego z nowym. Mądrze i inteligentnie zrealizowana muzyka, nie dzieli i nie odrzuca, a łączy i wciąga swym przesłaniem, instrumentalizacją i ogromnym ładunkiem pozytywnych emocji… Absolutnie zgadzam się z tą opinią. Album jest nafaszerowany elektroniką, ale tak umiejętnie, że nie zabija żywego charakteru muzyki. Nie pozbawia jej bluesowego feelingu mimo użycia – prawie na pewno – w większości utworów beatu perkusyjnego z sampli. Wprawdzie w składzie jest wymieniony perkusista Gary Leach, ale tylko „additional” – dodatkowo. Zresztą to słychać. Na szczęście beat nie jest wysuszony – typowa przypadłość syntetycznych brzmień. Nie ma zatem obawy, że za kilka lat nie da się tego słuchać. Na marginesie – słuchałem ostatnio starej płyty Roberta Cray’a Bad Influence i to doskonały muzycznie materiał, ale brzmi tak płasko!..

bbdavis_1.jpgWracając do BooBoo – Piotrek napisał: Niewątpliwie najważniejsza płyta mijającego roku. Nie wiem tego i nie odważyłbym się tak jednoznacznie wyrokować. Ale na pewno umieszczę ją w moim TOP 5 najciekawszych wydawnictw roku 2006.

O! Właśnie leci Drew, Mississippi. Kojarzy mi się z Otisem Taylorem. Gitara z Delty, lekki pogłos na wokalu i sposób śpiewu – o, jak zaśpiewał What happened – jak Otis! Nawet te skrzypce to taki pomysł taylorowy. A jeśli chodzi o Burnside’a, to najbliższy tej płycie jest wg mnie Wish I Was In Heaven Sitting Down.

No, ale my się zachwycamy, a tymczasem np. redaktor Blues Wax kręci nosem. Kyle M. Palarino zarzuca płycie niespójność, brak wyraźnego kierunku, w którym muzyka podąża. Dziwny zarzut. Dziś dobra płyta musi być różnorodna i rzadziej zdarzają się krążki jednorodne stylistycznie, które do końca pozostają ciekawe. Owszem, bywa tak, ale u artystów nastawionych tradycyjnie, o wyrobionym stylu. Zdaniem recenzenta słychać, że artyści współpracują po raz pierwszy i trzeba czasu, by się dotarli. Tak naprawdę płyta powinna być podpisana: BooBoo Davis & Ramon Goose. Moim zdaniem takie uczucie niedotarcia pojawia się rzadko – może np. w Tryin’ To Survive. Najbardziej rozśmieszyło mnie zdanie Palarino komentujące Standing In The Cottonfields: To jest inne, ale moje uszy się nie mogą do tego przyzwyczaić. – no sorry… :)

Słucham teraz Got The Blues… – trochę BooBoo „podgrywa” na harmonijce. Wygląda to jakby chciał się wbić w nieco obcą mu strukturę dźwięku. Jak harmonijkarz na jam session, który nie może przebić się przez ścianę gitar.

Tak, tak, to blues XXI wieku. Po latach 90. zdominowanych przez gitarowych „monsterów” przyjdzie czas na taki transowy groove. Dziwi mnie, że tak mało jeszcze pojawia się takich albumów. No, ale to niełatwe granie i pewnie nie sprawdza się na koncertach. Produkt czysto albumowy.

Takie granie, słuchanie tego typu muzy wymaga jednak nieco zmiany myślenia. Pisałem o tym przy okazji recenzji Burnside’a. Poszukiwacze cudownych partii solowych muszą ten „zmysł” odłożyć na bok. Muszą poddać się transowi, klimatowi właściwemu kształtowi płyty. Wtedy to zadziała.