O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

poniedziałek, 26 marca 2007

Harry Bodine - slide drogi

Gdy widzę na okładce płyty gitarzystę z metalowym rezofonikiem, już ją lubię. Ale też jestem czujny, bo ta niezwykle fotogeniczna gitara bywa zmyłą. Weźmy np. The Move Lucky’ego Petersona, In Step S. R. Vaughana, Phantom Blues Taj Mahala, a na upartego Brothers In Arms Dire Straits. W każdym z tych przypadków otrzymujemy elektryczną muzykę.

harrybodine_which_way_home.jpgToteż nie zdziwiłem się, gdy usłyszałem perkusję zaraz po pierwszych dźwiękach akustycznej gitary. Ten album jest akustyczny mniej niż połowicznie. Akustyczna gitara slide jednak jest obecna w całym pierwszym kawałku.

Otwierający płytę numer jest kluczem do mego serca. Początkiem artysta musi mnie zdobyć. Jeśli jest dobry, potem jestem przychylnie nastawiony. Rytm kojarzy mi się nieco z wczesnym Preacher Boy’em. Oczywiście jest łagodniejszy. No i mamy niezwykle rzadką, absorbującą relację między hammondem i akustyczną gitarą slide. Po krótkim solo gitarowym Bodine’a garść fioletowych dźwięków organ rzuca Nick Connolly. Nawet chórki są cool – może dlatego, że dość szorstkie.

W drugim kawałku Harry śpiewa trochę między Sonnym Landrethem, a Johnem Campbellem. Ha! To w ogóle jest sposób uchwycenia klimatu jego muzyki. Jest optymistyczna, ciepła, ale lekki luizjański czar voodoo daje po oczach za kółkiem bezkresnych autostrad. Bodine słucha w radiu Lightnin’ Hopkinsa. Ha! Też muszę coś Lightnin’a zapuścić. ;)

W Twenty-Four Hours ciary chodzą po plecach. Właśnie pomyślałem, że miłośnicy Chrisa Rea’y nie oparliby się urokowi Harry’ego.

Na całej niemal płycie Bodine używa slide’u, ale zawsze mam pewien niedosyt. Cyzeluje minimalną ilość dźwięków i dlatego chce się ich więcej. Dopiero w ostatnim kawałku Peace Tree Blues gra solowo – z Luizjany do Delty.

Which Way Home właściwie cała jest płytą drogi. Nawet w pięknym gospelowym Enough Hard Limes jest obecny jakże bluesowy temat: I’m going home where love shines. I had enough hard times. Tytuły Drivin’ Up Thru Memphis czy Shufflin’ Shoes mówią same za siebie – w tym drugim Harry wspomina skrzyżowanie, gdzie na pewno musiał grać pan Johnson. Robert Johnson.

Życzę miłej drogi wraz z Harrym Bodine’m.

wtorek, 20 marca 2007

Blues - bardziej wartość niż forma

Ostatnio miałem wstręt do komputera, ale powoli wracam do normalności, więc coś możecie przeczytać :)

Zmarł Jean Baudrillard… Kiedyś czytałem jego tekst i zanotowałem sobie:

Wszystkie formy stopniowo zdegradowały się, przyjmując postać wartości, tak jak różne formy energii degradują się w postaci ciepła. – s. 10, Rozmowy przed końcem, Warszawa 1997, Wydawnictwo Sic!

Pewnie ów filozof mógłby być zaskoczony, że pomyślałem o bluesie. Ale tak właśnie jest dla tych, którzy nie dbają o to, co jest bluesem, a są przekonani, że bluesa kochają. Zatem nie kształt muzyczny ich interesuje, ale wyobrażony obraz emocjonalny, wartość duchowa, którą utożsamiają z postawą bluesmana. Figura bluesmana na ogół krystalizuje się u nas w osobie Ryśka Riedla – życiowego tułacza, a przy tym romantyka, człowieka wewnętrznie rozdartego, który swój ból wyśpiewuje w muzyce, w śpiewanej formie. Riedel staje się postacią mityczną, Wojaczkiem i Morrisonem dla pokolenia lat 90. i następnych. Jego przydomek „skazanego na bluesa” paradoksalnie nadaje taki a nie inny kształt bluesowi. Blues = cierpienie, ucieczka, poszukiwanie sensu, pragnienie wolności, osamotnienie. I choć Riedel był typowym rockmanem, etykieta „skazanego na bluesa” wydaje się bardziej atrakcyjna, bo rock wiąże się z innymi wartościami: bunt, zabawa, szaleństwo, młodość (niedojrzałość).

Zatem wszystkie hipisowskie duszyczki, którym obcy jest skrajny wyraz buntu z grubsza ukształtowany jako forma metalu (w Polsce przynajmniej), lgną do muzy Dżemu zakorzenionej w latach 60. Za tym idzie Led Zeppelin, The Doors itp.

Czego tak naprawdę słuchają ludzie, którzy uparcie deklarują, że nie obchodzi ich, co jest bluesem, bo blues to muzyka, którą czują? To też jest przejaw traktowania bluesa jako pewnej wartości, a nie takiej a nie innej muzyki.

Czy istnieje jakaś charakterystyczna filozofia bluesa, postawa bluesowa wciąż obecna, żywa i wartościowa, ale odbiegająca od pseudomistycyzmu hipisujących poetów?