Gdy widzę na okładce płyty gitarzystę z metalowym rezofonikiem, już ją lubię. Ale też jestem czujny, bo ta niezwykle fotogeniczna gitara bywa zmyłą. Weźmy np. The Move Lucky’ego Petersona, In Step S. R. Vaughana, Phantom Blues Taj Mahala, a na upartego Brothers In Arms Dire Straits. W każdym z tych przypadków otrzymujemy elektryczną muzykę.
Toteż nie zdziwiłem się, gdy usłyszałem perkusję zaraz po pierwszych dźwiękach akustycznej gitary. Ten album jest akustyczny mniej niż połowicznie. Akustyczna gitara slide jednak jest obecna w całym pierwszym kawałku.
Otwierający płytę numer jest kluczem do mego serca. Początkiem artysta musi mnie zdobyć. Jeśli jest dobry, potem jestem przychylnie nastawiony. Rytm kojarzy mi się nieco z wczesnym Preacher Boy’em. Oczywiście jest łagodniejszy. No i mamy niezwykle rzadką, absorbującą relację między hammondem i akustyczną gitarą slide. Po krótkim solo gitarowym Bodine’a garść fioletowych dźwięków organ rzuca Nick Connolly. Nawet chórki są cool – może dlatego, że dość szorstkie.
W drugim kawałku Harry śpiewa trochę między Sonnym Landrethem, a Johnem Campbellem. Ha! To w ogóle jest sposób uchwycenia klimatu jego muzyki. Jest optymistyczna, ciepła, ale lekki luizjański czar voodoo daje po oczach za kółkiem bezkresnych autostrad. Bodine słucha w radiu Lightnin’ Hopkinsa. Ha! Też muszę coś Lightnin’a zapuścić. ;)
W Twenty-Four Hours ciary chodzą po plecach. Właśnie pomyślałem, że miłośnicy Chrisa Rea’y nie oparliby się urokowi Harry’ego.
Na całej niemal płycie Bodine używa slide’u, ale zawsze mam pewien niedosyt. Cyzeluje minimalną ilość dźwięków i dlatego chce się ich więcej. Dopiero w ostatnim kawałku Peace Tree Blues gra solowo – z Luizjany do Delty.
Which Way Home właściwie cała jest płytą drogi. Nawet w pięknym gospelowym Enough Hard Limes jest obecny jakże bluesowy temat: I’m going home where love shines. I had enough hard times. Tytuły Drivin’ Up Thru
Życzę miłej drogi wraz z Harrym Bodine’m.