O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

czwartek, 31 stycznia 2008

Junior Kimbrough - klasyka lat 90.

Kora przypomniała Juniora Kimbrough'a na forum blues.com.pl, więc czas najwyższy przymomnieć recenzję. Napisałem ją dla magazynu „Twój Blues”, gdzie ukazała się w czerwcu 2001 roku (nr 5).

jk_anl.jpgAll Night Long. Z ciszy wyłania się dźwięk samotnej gitary elektrycznej, jakby ktoś włączył zapis w dowolnym momencie utworu. Frazy rytmiczne prowadzone równolegle z chaotyczną linią melodyczną zdradzają starą szkołę mistrzów akustycznych np. Freda McDowella. Junior Kimbrough zaczyna śpiewać. Jego szorstki, ciemny głos jest pełen siły, pasji i niewypowiedzianej bluesowej tęsknoty. Już tu słyszymy transowy, nisko osadzony rytm. Następny utwór jest trochę szybszy: gęsty rytm, sola prowadzone mimochodem, spontaniczne, rwane i zagadkowe. W trzecim utworze ruszamy pełną parą, dochodzi gitara basowa i perkusja. Hipnotyczna, mroczna pulsacja jednocześnie zmuszająca do tańca, niewyraźny śpiew Juniora z papierosem w ustach. Meet Me In The City jest jakby weselszy, ocierający się o bagniste, ciepłe klimaty z Luizjany, partie solowe jakby ich nie było, zupełnie nieeksponowane, integralnie włączone w motorykę utworów, jednocześnie proste i oryginalne. Dalej mocna praca perkusji. Tytuł jest ikoną utworu. To nie jest radosna muzyka. Junior po swojemu monodeklamuje. Umiejętnie budowane napięcie, choć nie czuje się żadnego wysiłku aranżacyjnego. Ta muzyka gra się sama. Kolejne kompozycje oparte są na tym samym hipnotycznym, kołyszącym pulsie, „przypadkowo” szarpanych strunach, pełnych przestrzeni fraz, pozbawionych wyszukanych ozdobników. No i głos Juniora pełen osobistej medytacyjności, szamański, na granicy utraty nadziei, sięgający korzeniami archaicznych pieśni pracy . „I need you baby, nobody but You” – Junior śpiewa do kobiety, która albo jest daleko, albo stoi odwrócona plecami. Album kończy się również utworem solowym w byle jakim momencie, sugerującym, że artysta wcale nie przestał grać, że trans trwa ... Aż trudno uwierzyć, że ten album powstał dopiero w 1992 roku, kiedy muzyk, grający już kilkadziesiąt lat, miał po sześćdziesiątce. Zrealizował go wielki admirator bluesa Robert Palmer w domu Juniora. Na perkusji grał syn gitarzysty Kenny Malone, a na basie syn L. R. Burnside'a – Garry. Palmer nie ingerował w kształt granych utworów, toteż otrzymaliśmy piękną porcję ekstremal­nie surowego bluesa z głębokiego Południa.



Podobny charakter ma drugi krążek Sad Days Lonely Nights.

jk_sdln.jpgZarejestrowany podczas jednego z licznych koncertów w knajpie Juniora, tzw. juke joint. Dodatkowo gra tu drugi gitarzysta – Cedrick Jackson. Panuje gorąca atmosfera (choć nie słychać zajętej tańczeniem publiczności). Oprócz kompozycji własnych Kimbrough gra przypisywaną Hookerowi Crawling King Snake i tradycyjny temat Old Black Mattie. Trochę tu więcej solowych partii gitarowych z użyciem glissanda, jeszcze surowsze, brudne brzmienie. Zbliżony materiał muzyczny mógłby być nieco nużący, gdyby nie ów niemożliwy do opisania wibrujący puls. Dźwięki wywołują obraz nocnej podróży autem samotną zalesioną trasą. Dodać należy, że ta muzyka jest na wskroś współczesna, harmonizuje z obecnym w kulturze uczuciem niepokoju, osamotnienia i potrzebą narkotycznego upojenia, oczyszczenia.

Junior Kimbrough zmarł w 1998 r. Została ponad­czasowa gra zapisana na krążkach. Absolutna klasyka lat 90.



piątek, 25 stycznia 2008

Walker brzęczy koło ucha...

Nawet tego nie rozumiem. Przykleił mi się kawałek T-Bone’a Don’t Give Me The Runaround. Gdybym jeszcze słuchał wczoraj czy tydzień temu Bone’a – rozumiałbym. Jednym przykleja się Jozin z Bazin, a mi Don’t Give Me… I czemu ten kawałek? Czy jest niezwykły? Jest! Jak dla mnie otwierający utwór pojedynczy akord wystarcza za niejedno solo. Wcale to jednak nie wyjaśnia, czemu ów temat nagle wypłynął z zatęchłych zakamarków pamięci i brzęczał tuż przy uchu. Wiadomo, jedynym lekarstwem na brzęczenie jest posłuchanie tegoż brzęczenia kilka razy naprawdę. Jak już włączyłem, to… zaczęło się.walker_tbs.jpg

Przypomniałem sobie zaniedbane założenie, by prezentować w co drugiej audycji nagrania Walkera. Są krótkie, więc niezbyt się powinny naprzykrzać tym, którzy ich nie lubią. (Są tacy???) Gdzie skończyliśmy? Nagrania z Imperiala, lata 50. Czas na Glamour Girl i Strollin’ With Bone. A potem dla porównania te swingowo-sinatrowe nagrania z Marlem Youngiem.

Może zacytuję fragment z mojego tekstu o Walterze dla „Twojego Bluesa”:

"Walker był bacznym obserwatorem sceny muzycznej. Wydany w 1949 roku Blues After Hours Craytona okazał się wielkim hitem. Odpowiedzią króla gitary był również instrumentalny Strollin’ With Bone, podczas którego artysta zwykł był grać z gitarą za głową, robiąc przy tym niemal szpagat (co widać na okładce wspomnianego albumu). Wówczas powstał także znany Glamour Girl, bigbandowo brzmiący (mimo niewielkiego składu) Travellin’ Blues i standard The Hustle Is On. We wszystkich wspomnianych nagraniach wykorzystano stały road band m.in. Jimmy Wynn i Eddie Davis. W czterech nagraniach Walker ponownie łączy swe siły z Marlem Youngiem. Przez chwilę czujemy zbytkowy blichtr świateł Broadwayu. Na szczęście gitara, pełna łatwo rozpoznawalnego nerwu, nie daje zapomnieć, po co słuchamy bluesmana. Z drugiej strony rzadko Bone gra tak jazzowo, płynnie jak w Too Lazy. W Look Me In The Eye udowadnia, że jest nie gorszym śpiewakiem niż Joe Williams, partner Counta Basiego". – „Twój Blues” nr 28/2007, s. 20

walker_cir.jpgWłaśnie słucham Strollin’ With Bone, co to za numer! A te breaki na dęciakach mają takiego kopa, takie jajo, he. Wyobrażam sobie, jak to musiało w 1950 roku bujać! Ba, buja i teraz. Glamour Girl jest z kolei takie jak wiele numerów z mojej ulubionej „czarnej” płyty.

Ale trzeba by puścić kilka numerów młodszych gitarzystów – Craytona, B. B. Kinga, Clarence’a Browna, Fulsona. Kurcze, to zmieni dość zasadniczo kształt audycji. Tyle starego grania, hm, kto to wytrzyma… Hm, ale przecież to piękne, wzruszające nagrania!

Takich magików, grających jak Walker, było już wówczas mnóstwo, nawet w drugiej połowie lat 40. się ich od razu namnożyło, tylko kto ich pamięta… weźmy Carla Hogana, gitarzystę Louisa Jordana, i ten słynny numer Ain’t That Just Like A Woman, który wyprzedza patenty Chucka Berry’ego o dekadę. Albo gitarzysta Charlesa Browna – Johnny Moore, albo kompletnie nieznany gitarzysta Roya Miltona – Johnny Rogers, który nagrał Junior Jumps w 1947 roku (zgrabny rock’n’rollowy kawałek). A ilu w ogóle nie nagrywało lub nigdy ich nie słyszałem?

Ej, czasy magii nie zginęły ze Śródziemiem. Magicy tylko czekają, by mi się pokazać. No a kto gra w The Hustle Is On solo na saksie, Wynn czy Davis? Ci, którzy znali odpowiedź, zmarli…

czwartek, 24 stycznia 2008

Lightnin' - dobry na wszystko

Co na skołatane nerwy? Co na rozstrój umysłu, na szum w głowie, na chaos? Co na ostatnie dwie godziny przed północą w czasie pełni księżyca? Co na nadmiar liter na białym tle monitora LCD, co? Kto powie ci przekonująco: Uspokój się, wyluzuj! Kto, do cholery, zrobi to lepiej niż Lightnin’ Hopkins?!

lh_sl_1.jpgSam „Lightnin’” Hopkins wie o mnie wszystko. Ja z kolei znam go od setek lat. Jest zawsze nieco sterany życiem, zawsze ciut obojętny wobec gorączki wielkiego miasta, zawsze po rozmowie z Bogiem, który nie miał dla niego czasu i powiedział, by poszedł do diabła. Hopkins gra bluesa na falach oceanu. Siedzi w rozlatującej się łupinie, na spokojnej fali, bez potrzeby powrotu na ląd. Buja mnie niemal niedostrzegalnie, ale czuję nadchodzącą błogość jak dziecko w kołysce.

Lightnin’ mógłby grać jednego bluesa całą wieczność. Jak Son House, tyle że Son jest delficką Pytią wijącą się w transie, Lightnin’ zaś jest wszechwiedzącym mędrcem, który przeszedł przez stan nirwany i wrócił na ziemię. Teraz wie, że struny służą do wyrażania doskonałości, a doskonałość jest prostotą.

Ten kto znalazł, nie szuka.

Fenomen bluesa polega na duchowości przejawiającej się w emocjach. Niestety najgłębszy aspekt tej duchowości jest tak ulotny, że nie sposób go przenieść na język słów. Wyrazić słowami możemy tylko emocje i ekspresję dostępną, wykształconą w naszej kulturze. Dlatego blues, ta esencja bluesa obecna u Lightnin’a, wręcz namacalna, nijak nie daje się precyzyjnie uchwycić. Tak naprawdę mieści się gdzieś między sensem ukrytym w słowach „czucie” i „objawienie”.

czwartek, 17 stycznia 2008

Burnside - moja muza

To jednak jest moja muza! Dzieje się sama! Słucham i wymiękam, i taki „wymięk” już mi zostaje. Nagrania pochodzą sprzed 40 lat. Gitara brzmi bardzo rootsowo, ale nie dziadowsko. rlb_mbnr.jpgNajbardziej narkotyczny jest rytm, nie wiem, czy widzieliście kiedyś chorego gołębia, który miał tak zwanego kręćka – kręcił się w kółko, kolebiąc, przestępując z łapki na łapkę, aż w końcu zdychał. Słuchając R. L. Burnside’a, też dostaję kręćka, ale jaki jestem przy tym szczęśliwy! A do tego dochodzi fantastyczny głos, pełen wzruszającego smutku, oczekiwania, hm, tęsknoty, czasem rozdrażnienia, czasem ciepła, nigdy ckliwości, nigdy wściekłości. Blues to czasem taki czarny stoicyzm, czasem mantra.

Właśnie leci See My Jumper, pierwotna wersja Jumper On The Line. Są tu dwie gitary czy jedna?

Tak, Burnside był niepowtarzalny. Gdy zmarł Hooker, głośno mówiłem, że teraz ostał nam się ino Burnside. Owszem, są goście typu T-Model Ford, Willie King, Big Jack Johnson, ale to jednak nie to. Jak wiadomo w latach 90. Burnside grał już swego transowego elektrycznego bluesa z północnego Mississippi, współtworząc tak zwane fat-possumowe brzmienie, ale twierdził, że to akustyczny blues jest hm… realniejszy, może prawdziwszy: It sounds realer… I hope to do more recordings on the acoustic. Mogę to zrozumieć, gdy słyszę tę płytę.

Ha! A teraz w Radiu Derf słyszę Rev. Garego Davisa – też gigant!!! - www.radioderf.info

środa, 16 stycznia 2008

Bluesowe inspiracje, bluesowe początki

Malcolm „Papa Mali” Welbourn – przez dwie dekady był członkiem zespołu reggae – Killer Bees. Powoli jednak wraca do luizjańskich korzeni, w tym do bluesa. Ogromny wpływ wywarł na niego John Campbell. W krótkiej rozmowie dla „Blues Revue” nr 10 czerwiec/lipiec 2007 trafiłem na znamienny akapit. John Campbell „pokazał mi, jak używać otwartych strojów, grać slide’em. Był przyjacielem mojego starszego brata i usłyszał, kiedy ćwiczę utwór Allman Brothers Band. Pokiwał głową i powiedział: »Człowieku, powinieneś posłuchać gości, których oni słuchali«. Zapytałem: »Tak, kogo?«. Więc pożyczył mi nagrania T-Bone’a, Elmore’a Jamesa, Charleya Pattona i Roberta Johnsona. Wszyscy moi przyjaciele słuchali Led Zep. Też w tym siedziałem, ale powiedziałem: »Wiesz, oni rzeczywiście tego nie napisali«”. Ten charakterystyczny fragment nie należy do wyjątkowych. W co drugim wywiadzie można natknąć się na tego typu passus. Młodziutki pasjonat ma starszego kolegę, który odkrywa przed nim talenty mistrzów. To część edukacji. Nie ma w muzyce, szczególnie w bluesie, jakiegoś radykalnego konfliktu pokoleń. Jeśli uznamy, że np. SRV rozwinął styl Buddego Guya, nie znaczy to, że nie ma sensu słuchać Buddego. Jeżeli nawet nie ma starszego kolegi pod ręką i tak jest wewnętrzna ciekawość, po przeczytaniu np. tekstu o swoim ulubieńcu, by posłuchać muzyki, która inspirowała jego.

Trzydziestoletni Matt Schofield miesza ciekawie bluesa, jazz, rock, funky. Jego pierwsi herosi to Albert Collins i Albert King (grali jeszcze na początku lat 90.), ale sypie jak z rękawa nazwiskami typu Lonnie Johnson, B. B. King, T-Bone Walker, Django Reinhardt, Freddie King. Nie chcę po raz kolejny powtarzać listy nazwisk, które wymienia Dave Gross, Nick Curran czy Sean Costello – bluesowe młodziaki.

Uświadomiłem sobie, że to jest coś, czego szalenie brakuje w Polsce. Dla Nalepy czy muzyków Dżemu muzyka zaczyna się w latach 60. Wcześniej był jedynie Elvis i Chuck Berry. I do dziś w wielu przypadkach tak jest. Rzadko też muzyka czyichś mistrzów zachęca adeptów do odkrywania ich mistrzów – mistrzów mistrzów. Z ciekawości biorę garść „Twoich Bluesów”. Zobaczmy, jak to wygląda. Wybrałem zaledwie kilku wykonawców, właściwie losowo, może w wolnej chwili pokuszę się o ciąg dalszy:

Devil Blues (TB 26/2006): pierwszy kontakt – Nalepa, Kasa Chorych, Clapton, B. B. King, Mayall, potem – Ronnie Earl, Freddie King, Albert King, Otis Rush, Albert Collins, Stevie Ray Vaughan, Doyle Bramhall II, Philip Sayce, Scott Henderson, Bernard Allison, Steve Gadd, band Hendriksa, Riedel, Keb’ Mo, Kawalec, Deep Purple, Pastorius;

Siódma w Nocy (TB 26/2006): początki Dżem, Muddy Waters, aktualnie Buddy Guy, B. B. King, S. R. Vaughan, A. King, A. Collins, Clapton, John Coltrane, Charles Mingus, Victor Wooten;

Rockomotive (TB 26/2006):: od Roberta Johnsona do B. B. Kinga, ale przede wszystkim SRV, Deep Purple, Lynyrd Skynyrd, ABB, SRV, Jimmy Page;

Blues Doctors (TB 26/2006): Otis Redding, Tower of Power, Robben Ford, Five Blind Boys of Alabama, Ray Charles, Little Milion, Buddy Guy;

Bartek Łęczycki (TB 25/2006): William Clarke, Alex Schultz, Little Charlie, J. J. Milteau, Robben Ford, Keb’ Mo;

Obstawa Prezydenta (TB 25/2006): Muddy Waters, Willie Dixon, J. L. Hooker, Albert Collins; Miles Davis, Pat Metheny;

Roman Puchowski (TB 24/2006): Robert Johnson, Sonic Youth, Blind Willie Johnson, The Residents, Wim Wertens, Molvaer;

Greg Szlapczynski (TB 24/2006): Sonny Boy Williamson II, Little Walter, Miles Davis, John Coltrane;

Outsider Blues (TB 22/2005): Muddy Waters, SRV, Kim Wilson, James Cotton, NZB, Nalepa;

Ścigani (TB 22/2005): Dżem, Scott Henderson, Robben Ford, Larry Carlton, B. B. King, SRV, Albert King (rzadka wypowiedź Jarka Dobrzyńskiego: Rozpoczynałem od SRV-a, ale szybko odkryłem, że trzeba wrócić się do Alberta Kinga), Keb’ Mo, Allman Brothers Band;

Fine Kattle of Fish (TB 22/2005): Billy Boy Arnold, Mayall;

Kłusem z Bluesem (Tomek Kiersnowski) (TB 20/2005): Little Walter, Sonny Boy Williamson II, Walter Hormon, Georgie Smith, Kim Wilson, Rod Piazza, Sugar Ray Norcia, William Clarke, Paul Butterfield, Sonny Terry;

Paweł Szamański (TB 20/2005): Mississippi John Hurt, Johnny Shines, Junior Wells, Buddy Guy, Skip James, Gary Davis, Blind Boy Fuller, Big Bill Broonzy, Etta Baker, Taj Mahal, Roy Bookbinder, Johnny Winter;

Lester Kidson (TB 20/2005): Albert Collins, T-Bone Walker, Dave Gilmour, Hendrix, Johnny Vee, Robbie Laws, Tommy Castro, Robert Scott;

Marcin Szulkowski (TB 20/2005): John Lee Hooker, Fleetwood Mac, Kim Wilson, Duke Robillard, Preston Hubbard, Christian McBride, Steve Mugalian, Fred Below, B. B. King, Buddy Guy, T-Bone Walker, Albert Collins, Ronnie Earl, Dave Specter;

Blue Sounds (TB 20/2005): Waters, King, Clapton, Jakubowicz, Mielczanek, Riedel;

Póki co muszę się powstrzymać od opinii, ale jakiś tam, całkiem ciekawy, obrazek zaczyna się wyłaniać...

wtorek, 15 stycznia 2008

Blues - hermetyczny język potrzebny...

Zostałem poproszony o napisanie recenzji albumu bluesowego do pisma, nazwijmy to, ogólnokulturowego. Tylko nie pisz tego językiem hermetycznym – to było jedyne zastrzeżenie. Ok – powiedziałem – nigdy nie piszę językiem hermetycznym.

Jednak kiedy już wziąłem byka za rogi… Tia… To nie takie proste. Właśnie że piszę językiem hermetycznym nawet tu, piszę językiem hermetycznym w „Twoim Bluesie”, na forach, ba, nawet w radiu wyrażam się hermetycznie. Bo przecież posługuję się ewidentnymi dla mnie nazwiskami – Muddy Waters, T-Bone Walker, James Cotton, Williamson (nawet mój słownik w wordzie je zna). Używam terminów typu jump, shuffle, groove, feeling, chicagowski blues, kalifornijski blues, fat-possumowe brzmienie (no, tu może posuwam się za daleko). Nawet jeśli dopuszczam myśl, że ktoś czegoś nie rozumie, zakładam, że należy do mniejszości; jak nie, to niech się uczy, rozwija słownictwo, poszerza horyzonty. A tu? Siłą rzeczy musiałem czasem szukać innych środków wyrazu lub unikać raf, pomijając pewne frazy milczeniem.

Tak czy siak moje spojrzenie na bluesa wypłynęło na wierzch. He, oliwa zawsze sprawiedliwa.

niedziela, 13 stycznia 2008

Ronnie - Hope Radio

Nowa płyta Ronniego Earla to zawsze wydarzenie. Tytuł i okładka daje dość jasną wskazówkę. W środku widzę zabawną reprodukcję malowidła Lamara Sorrento. Ronnie słucha starego radia z gitarą podpiętą pod wzmacniacz, a w oknie widać antenę nadawczą. Tak, radio w tamtych czasach, pewnie wczesne lata 60., posiadało magiczną moc. Dziś też ma, tylko siła oddziaływania, zakres jest zgoła undergroundowy. Wątpię, by dziś ktoś słuchał Ronniego z gitarą podpiętą pod cokolwiek, próbując grać wraz z nim. Nie ma co ukrywać, że miałby trudniej niż Earl.

re_picture.jpgMateriał na płytę został zarejestrowany na żywo w studiu, stąd pod koniec pobrzmiewają szczere choć skromne brawa (trudno mówić o owacji w przypadku kilku czy kilkunastu osób). Będzie też dvd z tym materiałem.

No to jedziemy. Eddie’s Gospel Groove jest doskonały na początek: dynamiczny, gęsty riff, perfekcyjna pulsacja rytmiczna, nieco funkowa zadziorność. W muzycznej przestrzeni Dave Limina rozlewa mnóstwo hammonda, więcej go tu niż na oryginale (pierwotnie ten temat otwierał doskonałą płytę Language of Soul). Ymm… jak cudnie śpiewa tu gitara Earla!

Następny Bobby’s Bop to typowe shuffle à la Ronnie – on jest mistrzem oddechu. Zostawia dużo czasu na wybrzmienie szarpniętych strun, tak by dźwięki na dobre zadomowiły się w uchu. To ewidentnie szkoła Granta Greena czy Burrella. Numery takie jak ten to miód na moje uszy. Pięknie obnażył swą wrażliwość jeszcze niezbyt znany mi Dave Limina. Może się mylę, ale ten utwór mógłby być hołdem dla Roberta Lockwooda, któremu Earl dedykuje album.

Blues For The West Side – tytuł w połączeniu z pierwszymi nutami wszystko wyjaśnia. To dla odmiany „tribute” dla gitarzystów z zachodniej strony Chicago – Magic Sama i Otisa Rusha przede wszystkim. Wolny, instrumentalny blues (jak cała płyta) pełen dosadnej emocjonalności, chicagowskiego żaru. Uuu… Ronnie skończył jedno solo! Chwila wyciszenia i zmienił brzmienie na perliste, diamentowe, oj… kocham te subtelne nutki, wymiękam… pieścimy, pieścimy, aż nagle czuje się, że za chwilę znów wybuchniemy, dynamika rośnie, znów wulkan wyrzuca lawę żaru!

Czas na I Am With You. Początek majestatyczny, charakterystyczny, pełen napięcia, oczekiwania – powrót Tytanów. Jest coś niezwykle wzruszającego w tym temacie: nikt nie śpiewa, a jakby łkał Sam McClaim, Bobby Bland czy Otis Redding! Hej! Nie mogę tak pisać o każdym numerze… O, znów słodkie solo na hammondzie?... Nie, tylko kilka dźwięków. Ejże, panie Virtuoso, daj pan pograć innym. Wiem, że to twój album, ale czuję, że pan Limina to niezły aparat! Oj, jak ten gitarzysta pięknie podciąga struny (5:25). Jest tu taki cichutki moment, gdy niemal wszyscy przestają grać, to jest doskonałość… zasłużone brawa…

re_hr.jpgA teraz dość zaskakujący numer Katrina Blues – grany solo na gitarze akustycznej, w duchu Lightnin’ Hopkinsa, podobne zamyślenie. Jak to się ładnie układa w portret wrażliwości naszego artysty. Ten krótki, trzy i półminutowy bluesik to perełka.

Wolf Dance – tu interpretacja tytułu również jest jasna. Temat jest wyraźnie inspirowany kompozycjami Howlin’ Wolfa, np. Smokestack Lightnin’. Gitara też sążnista, skwiercząca, siarczysta. Wreszcie przyszła pora na klawisze. Za czasów Bruce’a Katza było tego więcej. Teraz ku memu zaskoczeniu w jego rolę świetnie wcielił się „Madcat” Ward – na ogół basista. Ronnie – jak wielu jest gitarzystów, u których miłość do muzyki słychać tym mocniej, im subtelniej grają???

Kay My Dear – czy ja nie znam tego utworu? Bardzo liryczny, poetycki nastrój od samego początku. Poezja pisana kostką. Czy to tu jest lekko obecny duch Santany? Może Petera Greena? Lubię takie pastelowe pejzaże, impresyjne, przeradzające się stopniowo w wyznanie wiary, szukanie Boga, ekstazę.

Następny Blues For The Homeless jest nieco podobny stylistycznie. Powiedziałbym, że to pewne potknięcie w doborze repertuaru, choć utwór znakomity.

O! Po raz pierwszy Ronnie coś powiedział przed utworem – Beautiful Child. Napisał go po wyjściu z nałogu alkoholowego, kiedy wreszcie ujrzał rzeczywistość na trzeźwo i był zauroczony. Kompozycja jest zatem afirmacją świata, wyrazem upojenia. A jaka jest – delikatna, wyrażająca jakby onieśmielenie bogactwem, cudownie spokojna, ciepła, przytulna jak puchowa kołderka. Jeszcze sympatyczniejsza okazuje się, gdy czule gra na nam Dave Limina. Będę puszczał ten temat dziecku do kołyski. Nie ma tu żadnego ostrego dźwięku, a jednocześnie muzycy grają z tak niesłychanym namaszczeniem, zaangażowaniem, że jest to wciągające i otumaniające. Zresztą cudnie brzmi również delikatna perkusja (Lorne Entress) czy zmysłowy bas (Jim Mouradian).

Blues For Otis Rush to mocna rzecz, może najmocniejsza. Rozsadza uszy energią, gitara i hammond przeplatają się w orgiastycznym tańcu, z umęczonych strun Książe wyciska siódme poty, uch… niemal po czterech minutach daje odetchnąć. Tu dopiero słychać gościa – Nicka Adamsa – wspomagającego dyskretnie lidera swymi gitarowymi akordami. Ciekaw jestem, co czuje Otis Rush, słuchając tegoż utworu. Musi być wniebowzięty, musi być dumny. Momenty liryczne przeplatają się z dynamicznymi – zresztą jest to klasyczna metoda Earla – przyrąbać, a potem wyluzować lub odwrotnie.

No i mamy ostatni temat New Gospel Tune rozpoczynający się piękną fortepianową introdukcją. Lekki, radosny temacik z frywolną gitarką, bezpretensjonalny, pełen gracji. Oj, bardzo pogodnie kończy się to spotkanie z czarodziejem.

Na koniec jeszcze drobna uwaga. Album jest znakomity, a jednak miałem pewne uczucie deja vu. Nic dziwnego. Dla osób znających płyty pana E. nie będzie tu wielu niespodzianek: tematy 1, 4, 9 – album Language of Soul, 3 – Still River, 6 – I Feel Like Goin’ On, 7 – Now My Soul. Mamy zatem tylko pięć nowych utworów, załóżmy, że nowych. Ale i tak warto .  :)

czwartek, 10 stycznia 2008

Willie Cobbs - czemuż by nie!

O, jak to dobrze mieć chwilę na zrobienie tego, na co ma się ochotę! A ja właśnie wymyśliłem sobie, że napiszę coś o pierwszej lepszej płycie, która mi się nawinie. Bach, bach, strzał i padło na Willie’ego Cobbsa. Jestem właśnie w połowie. Nie wiem, czemu Willie tak się męczy, śpiewając czasem, jakby łamał mu się głos, czasem ocierając się o fałsz. A najgorzej jest, gdy śpiewa falsetem. Coś mu spadło na ciało w nieodpowiednim miejscu?.. I do tego w najsłynniejszym numerze – You Don’t Love Me? Tak, tak, przecież to Willie skomponował ten temat, bodajże w 1960 lub 1961 roku. O, a jak chłopak chce, to potrafi całkiem mocno szarpnąć gardłem. W sumie śpiewa trochę soulowo. Gra na harmonijce wg szkoły Jimmiego Reeda. Długawy ten numer, pianino mi się podoba. Ciekawe, że na ogół gitarzystą solowym jest znany w Polsce Johnny Rawls.

wc_dte.jpgMoże przy okazji uściślijmy: mówimy o płycie Down To Earth, wydanej dla znakomitej (kultowej?) wytwórni Rooster Blues (spośród kilkunastu płyt, które przeszły przez moje palce, tylko jedną sobie odpuściłem). Materiał wydano w 1994 roku i był to drugi album artysty z prawdziwego zdarzenia. Nasz artysta – wokalista i harmonijkarz – urodził się w 1932 roku w Arkansas. W 1947 wyjechał do Chicago, gdzie jamował na Maxwell Street np. z Little Walterem czy Eddie’m Boydem.

Muszę przerwać tę gawędę, bo właśnie leci fajny rozbujany temacik New Slow Down Baby – pulsacja trochę jak Magic Slim, takie bardziej południowe Chicago. :) W ogóle to Willie nieźle kombinował – nakładają się tu dwie harmonijki – jedna przesterowana, druga czysta jak moje konto przed pierwszym. A jako wokalista też tu się mniej wygłupia. Co by nie powiedzieć, śpiewa z sercem. Ma bardzo charakterystyczne wibrato. Jego harmonijka też ma jakieś specyficzne drżenie, nie wiem dlaczego – sprzęt czy gardło?

Ot, i kończę, tak niby w środku płyty. Niechże się czytelnicy przyzwyczają…