O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

niedziela, 18 listopada 2007

Rick Holmstrom Late in The Night

Ten instrumentalny numer jest jak film sensacyjny, nie – jak dobrze skrojona sztuka lub opowieść: Peculiar Hop. Rozpoczynamy od prologu – równe uderzenia puszystej perkusji, pierwsze, do końca wybrzmiewające akordy gitary – niczym prezentacja bohaterów. Przy każdym akordzie dźwięczne dzwonki. Chwilę później słyszymy motyw przewodni, w którym wyraźnie wyczuwalna jest nuta oczekiwania na prawdziwy początek. Wreszcie gong i ruszamy pełną parą. Opowieść płynie wartko, czasem zwalnia, to znów przyspiesza, po momentach uniesienia pojawiają się chwile uspokojenia, gdy można nieco odetchnąć, by znów dać się porwać. A wszystko grane jest tą fenomenalnie brzmiącą gitarą, która czasem pełna jest bogatego pogłosu, czasem znacznie bardziej oszczędna. Na koniec zaś dochodzimy do krótkiego, nawet nieco podniosłego, finału.

rh_litn.jpgPotem wskakujemy do wygodnego thunderbirda, by odejść, odjechać, odpłynąć. Drugi numer ma beztroskę, którą tylko Amerykanie mogą mieć. W każdym razie tak go odbieram. Odchodzę (I’m Leaving), jest mi z tym dobrze. Ten pierwszy dźwięk gitary jest jak odpalenie silnika, potem czujemy parę pod pedałem, wciskamy sprzęgło, puszczamy je (moment wejścia sekcji rytmicznej), gaz… wyrywamy gorący piasek spod kół i prujemy. Kalifornijskie słońce przyjemnie przypieka, a przy tej prędkości niezbyt daje się we znaki. I tak sobie jedziemy, znów mamy wszystko gdzieś, stary świat pozostaje za nami, bak pełny, cała reszta przestaje się liczyć, w uszach dźwięczy nam I’m Leaving… Oj, to mój murowany hit! Niech nikt mi nie mówi, że to taki niepoważny kawałek, bo i tak go kocham.

Uwielbiam grę tego faceta. Do tłustego feelingu zachodniego wybrzeża dodaje szczyptę zwariowanej surfującej gitarki Dicka Dale’a i dzięki temu jego brzmienie nabiera niesamowitej spoistości, jest ciut drapieżne, niepoprawne a przy tym lekkie i swingujące zarazem. Rick nie jest też co prawda wybitnym wokalistą, ale ponieważ zna swe ograniczenia, zręcznie wykorzystuje atuty – melodyjność, przyjemną barwę i czasem lekką chrypkę.

Fantastyczny jest również ascetyczny rytmicznie 77 Red V8, taki downhome blues à la Holmstrom, z dwoma gadającymi gitarami – na drugiej inny magik z tamtych stron, Jeff Turmes.

Po głębszym zastanowieniu dochodzę do wniosku, że ów album nie ma słabych punktów. Jednak są jeszcze co najmniej dwie perełki, o których chcę wspomnieć. Descanso – późno nocny wczesnoporanny barowy jazzik. Zakochane pary, śpiąc, wciąż tańczą na opustoszałym parkiecie, pechowi hazardziści zgrani do cna próbują szczęścia po raz ostatni, barman po raz setny przeciera kontuar, kelnerka przeciera oczy, samotni pijacy świadomi głupiego farta, zastanawiają się, jakim cudem jeszcze nie wyrzucono ich na zbity pysk, Turmes na saksie i Holmstrom grają unisono modlitwę do upadłych aniołów w ciałach ciut mniej ponętnych niż Salma Hayek; niepoprawna romantyczka wypala po raz kolejny ostatniego papierosa w życiu. Puuuchchch… skończyło się. Światło zgasło, pusta szklanka.

Hm… ktoś pomylił się z kolejnością utworów na płycie, bo kilka godzin wcześniej ci sami goście wypruwali flaki ze wzmacniaczy przy dzikim Rainy Day Women #12 & 35. A na życzenie pięknej Meksykanki przycięli fikuśnego rock’n’rolla Hey Johnny.

Rick kończy album kompozycją In The Night. Kawałek ma taki timing, taki feeling, skręca tak, że niemal wiję się po podłodze. Tempo średnie, takie „w środku nocy”, wyluzowany śpiew, ilość tlenu jak w butli tlenowej (może dlatego tak odpływam). O! A solo jakie wysmakowane, oszczędne, proste, bez jednej zbędnej nutki!..

Rozpisałem się jak wariat, jednak tak chciałem o mojej płytce napisać. Rick! Hats off!

poniedziałek, 5 listopada 2007

Frank Morey i... W drodze...

29 listopada w naszym pięknym mieście zagra Frank Morey. Jego muzyka mieści się w andrzejowo-jerzykowym terminie „Okolice Bluesa”, tyle że nie z jego strony. Jeśli jednak ktoś lubi odjechane amerykańskie klimaty, to szybko da się kupić.

kerouac_w_drodze.jpg

Podobnie i ja – ani się obejrzałem, gdy coraz łapczywiej zacząłem chłonąć te dźwięki, ten feeling. Tu nieważne są poszczególne nuty, ta muzyka jest jak gorący strumień emocji, płynie, a ty zanurzasz się, nogi robią się miękkie, wzrok nieprzytomny i nagle znajdujesz się gdzieś na zachodnim wybrzeżu Stanów, siedzisz w zadymionej knajpie, nie pamiętasz, co wczoraj robiłeś i masz gdzieś to, co będzie jutro.

 

A kiedy sięgnąłem po książkę Jacka Kerouaca, po W drodze, już było po mnie. Kerouac to przepis na złapanie smaku Moreya. Choć on sam się do tego nie przyznaje, ale to COŚ jest w powietrzu, którym obaj oddychają. Złapcie ten motyw

 

 

Ale wtedy jeszcze tańczyli na ulicach, jakby mieli kuku na muniu, a ja kusztykałem za nimi, tak jak przez całe życie kusztykam za fascynującymi mnie ludźmi, bo dla mnie prawdziwymi ludźmi są szaleńcy ogarnięci szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnący wszystkiego naraz, ci, co nigdy nie ziewają, nie plotą banałów, ale płoną, płoną, płoną, jak bajeczne race eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd, aż nagle strzela niebieskie jądro i o tłum krzyczy „Oooo!”.

Jack Kerouac, W drodze, PIW Warszawa 1993, s. 11.

 

 

I let it roll. Take the good times when it come

Put down the whiskey cocaine and guns

Let the good times roll… Frank Morey, Let It Roll

 

Jeszcze nie zdążyłem się wgramolić na platformę, a już ciężarówka ruszyła z łoskotem; zatoczyłem się, jeden z pasażerów mnie złapał, usiadłem. Ktoś mi podsunął flaszkę hary, w której zostało coś na dnie. Pociągnąłem, zachłysnąłem się obłędnym, lirycznym, dżdżystym powietrzem Nebraski.

 

– Fruuu, jedziemy! – rozdarł się szczeniak w baseballowej czapce, chłopaki wrzuciły sto dziesięć i wyprzedzały wszystkich na szosie. – Jedziemy już tym draństwem od Des Moines. Ci faceci w ogóle nie stają. Co jakiś czas trzeba wrzeszczeć, żeby się dali odlać, bo inaczej człowiek musiałby chyba lać w powietrze, no i trzymać się, brachu, dobrze się trzymać.

s. 30–31.

fm_ds.jpg

 

My pocket are empty

My throat is dry

My Hades in my hands

I’m asking, „Why me lord why”

If the whiskey do my talking – I’m in for a quiet night… Frank Morey, Dry Up

 

Meksykaneczka spała u mnie na kolanach. Wyglądałem pożądliwie przez okno – domy zdobione sztukaterią, palmy, zajazdy, całe to szaleństwo, łachmaniarska ziemia obiecana, niezwykły kraniec Ameryki. Wysiedliśmy z autobusu przy Ulicy Głównej, która nie różniła się od głównej ulicy, kiedy wysiada się z autobusu w Kansas City, Chicago czy Bostonie – kamieniczki, brud, wokół snują się rozmaite indywidua, tramwaje suną ze zgrzytem przez ten beznadziejny świt, kurewski smród wielkiego miasta.

s. 101–102.

This town never stopping

Barhoppin people walk in circles

Theirs is music down on middle street

Dancing down in market square… Frank Morey, Moonlight

 

środa, 17 października 2007

Rawa Blues 2007

Jak na jeden dzień wyjątkowo dużo wrażeń. Gdybym chciał i mógł być świadkiem wszystkiego, byłby to pewnie nadmiar. Ale tu chodzi też o to, by dla każdego znalazło się coś ciekawego. Założenie, że festiwal jest udany, gdy podoba mi się wszystko, jest absurdalne.

puste_biuro2.jpgWszystkiego też nie mam ochoty opisywać. Udało mi się usłyszeć kilka zespołów bocznej sceny. Pierwszym, który zapamiętałem, był Mizia & Mizia. Na Rawie występowali wielokrotnie i mam wrażenie, że do tego się ograniczają. Kochają chicagowskiego bluesa. Grają standardy, ale na szczęście nie tylko te najbardziej ograne. Wizualnie rzuca się w oczy niespójność albo niechlujność wyglądu. Jeden gitarzysta w marynarce, harmonijkarz w czerwonej bluzie polarowej (br…), drugi gitarzysta w koszuli. Trzeba się na coś zdecydować.  Podobała mi się gra gitarzysty slide, jego głos, choć niewybitny, dobrze się wpasował. Tylko niestety ciągle nie mogli się rozpędzić, trochę to rozlazłe było, bez pary.
Bardzo przypadł mi do gustu kompletnie nieznany zespół Puste Biuro. Duży skład: gitara, bas, perkusja, saksofon, śpiew i dwuosobowy chórek. Tu był żywioł, radość grania, zapewne w dużym stopniu zasługa wokalistki Karoliny Kidoń. Muzycznie – trochę w duchu Arethy Franklin, soul bluesa, bluesa, funku. Gdy Karolina śpiewała po polsku, słychać było troszkę Ewę Bem. Była zachwycona występem Janivy Magness. Wyraziła się po jej koncercie, że chciałaby „iść w tę stronę”. Trzymam kciuki.


Clezmer'sSkoro o wokalistkach mowa, to zupełnie inne klimaty preferowała pani ze Zbig Bandu (ależ dancingowa nazwa). Tu dominował blues rock nawiązujący do polskich klimatów a la Dżem, Nalepa, feeling Janis Joplin. Silny głos, pewność siebie na scenie, zaangażowanie. Też chciałbym, by trochę zamieszali na polskiej scenie.


Marek Motyka mógłby co do otyłości konkurować z Johnny Winterem. Taki bluesowy prawdziwek ze Śląska. Ukochał Freda McDowella. Jego gitara najpierw wydawała nieprzyjemne zgrzyty, ale potem zaczęła gadać z sensem. Brzmienie było ciekawe, ale takie też miał na niektórych płytach McDowell. Szkoda, że całkiem w porządku harmonijkarz, który mu towarzyszył, grał przesterowanym, elektrycznym brzmieniem.



Zupełnie nieznana grupa Clezmer’s okazała się kolejnym wcieleniem Blues Brothers, tym razem w jasnych garniturach. Jedynie wokalista, jako żywo John Goodman, paradował w czarnym. No i było wesoło, żwawo, radośnie. Poznawczo, jak zazwyczaj, boczna scena wypadła ciekawiej niż duża.

janiva_magness_cd.jpgMiałem szczęście być świadkiem czegoś, co nie każdemu dane było słyszeć i oglądać. Udało mi się zakraść na dużą scenę Spodka, gdy jednym uchem złapałem znajome dźwięki – soundcheck Janivy Magness! Na płytach jej głos robi wrażenie, ale to tylko płyta. Technika robi cuda. Można poza tym robić kilka wejść, wybrać najlepszą wersję. Ale tu słyszałem to na żywo, bez zciemy, głos Janivy brzmiał jeszcze piękniej. Ciary przeszły mi po plecach. Wiedziałem, że to będzie jeden z tych koncertów, których się nie zapomina. Dzięki pomocy Vicki znałem już skład i byłem nieco rozczarowany. Miałem cichą nadzieję, że usłyszę i zobaczę np. Zacha Zunisa albo i ho, ho! Ricka Holmstroma. Sam Meek – nic mi to nie mówiło. Ale warto zerknąć na jego stronę, przejrzeć listę artystów, których wymienia jako inspiracje. Budujące!

Duża scena bez zaskoczeń. Limbo z basistą zaprezentowali się jeszcze lepiej niż w Olsztynie. Big Fat Mama – poszli o krok dalej w nawiązaniach do funku lat 70. Nie dość, że grają groove Funkadelic czy Sly and Family Stone, to jeszcze wyglądają równie odlotowo. janiva_slawek.jpgWiem, że niektórzy krzywili się na tę szopkę. Mi to pasowało. Ale tu jedno „ale”. Ich występ trwał ponad 20 minut, może 30. W stosunku do całego koncertu to jak maxisingiel do album. Nie wiadomo, czy bym się nie zmęczył przy dłuższej dawce. Jak zawsze świetnie wypadło Terraplane (zapowiadane przez Janusza Konińskiego Ter-r-raplane). Grają, stojąc, przez co muza sprawia wrażenie bardziej dynamicznej. Nie wiem, może to tylko złudzenie, może jednak coś więcej. No i mają nowy materiał. Nie wiem, o co chodzi Wojtkowi Klichowi. Irek Dudek solo budzi większy podziw i szacunek niż ze stuosobowym big bandem.

Ok. Przyszedł czas na Storm Warning. Posłuchałem chwilę i stwierdziłem, że wolę nieco odpocząć przed koncertem Janivy. Dobrze wykorzystałem ten czas, bo udało mi się z nią chwilę porozmawiać, zrobić zdjęcie i jingiel dla radia. Czarująca kobieta!

bennie_slawek.jpgNo i przyszedł czas na koncert. Ile mogę się zachwycać nad jej śpiewem, głosem? Bez sensu. Nie ma co prawda tej siły, co Shemekia czy Nora Jean Bruso, ale więcej finezji, subtelności, erotyzmu. Czuje się większą lekkość stylu, bliższą klimatom Zachodniego Wybrzeża. Ważne też, że nie śpiewa ogranych standardów – żadnych Hoochie Coochie i Sweet Home C. A tematy Jeffa Turmesa są fantastyczne. You Were Never Mine – jedna z pieśni roku. Cały zespół był ekstra klasa co do groove’u, natomiast soliści nie rzucali na kolana. Może zresztą byli w cieniu Janivy. Zresztą, nie, nie, Sam Meek i Benny Yee (hammond, klawisze) są zawodowcami pełną gębą.

Wydawało się, że kończący festiwal Asylum Street Spankers skazani są na porażkę po rewelacyjnym koncercie Janivy. Pokaźny tłumek wyległ po autografy i płytę wokalistki roku. Podobno sprzedała płyty za 4000 $. Niezła sumka. A jednak ci, którzy zostali na Asylum wygrali. Pani i panowie dali czadu, aż dymiło. Postawili na show, humor, pastisz, kontakt z publicznością i jak na Rawę zupełnie nietypowy repertuar. Czy polska publiczność mogła nie pokochać Whammo, który krzyczał: „Cheese… bananas… piwo”? I z tymże piwem paradował po wybiegu, popijał, poił basistę, rzucał w publiczność. No, nie, to nie tylko to. Przede wszystkim zasługa luzu i dobrej muzyki, tematów bluesowych, country, nawet niby-hip-hopu, niby-jazzu, cytatów z hardrocka, folkowe pieśni irlandzkie, właściwie wszystko. Instrumentarium też niecodzienne: oprócz gitar akustycznych wszelkiego rodzaju, kontrabasu i zestawu perkusyjnego była mandolina, banjo, harmonijki i… piła. Aj, to była Rawa! Niełatwy będzie wybór następnej edycji.

asylum.jpg

wtorek, 16 października 2007

David Jacobs-Strain - w duchu Otisa Taylora

Robiąc porządki w bluesowych notatkach, trafiłem na info o płycie Davida Jacobsa-Straina. Pamiętałem tylko tyle, że album wzbudził mą ciekawość, ale później o nim zapomniałem. Stwierdziłem, że nim wyrzucę notkę, trzeba to jeszcze raz sprawdzić. No tak, gość nagrywa temat Otisa Taylora, R. L. Burnside’a i gra akustycznie.djs_sotwb.jpg A ja ostatnio znów mam niejaki głód akustycznego brzmienia. Te fragmenty, które przesłuchałem, zapowiadały całkiem niezły materiał. Poprosiłem Piotrka, by Jacobsa dla mnie kupił. Po kilku dniach płyta była w moich rękach. Zapytałem Piotrka: „No i jak? Słuchałeś?”. Uśmiechnął się: „Tak, podoba mi się. Tylko, wiesz, to jest Otis Taylor”. „No tak, ale DJS jest akustyczny” – żachnąłem się. Jednak gdy potem słuchałem, długo nie mogłem oprzeć się sugestywnej opinii kumpla. Tak, duch Otisa jest tu wyraźnie obecny i to celowo: ten sam producent – Kenny Passarelli, ta sama wytwórnia, wreszcie tematy Taylora i jego osoba wymieniona wśród mentorów.

Jednak David na szczęście nie jest tylko wiernym imitatorem. Przede wszystkim znakomicie opanował instrument, gitarę akustyczną, technikę slide, fingerpicking. Jego utwory nawiedza często duch Blind Williego Johnsona, szczególnie oczywiste jest to w pięknej etiudzie Poor Boy/Nobody’s Fault, ale i w Dark Horse Blues czy Wild Bill Jones. Mroczna i nieco frenetyczna atmosfera działa równie wciągająco, co twórczość Taylora. Musiałem się nieco przyzwyczaić do śpiewu Davida – to jeszcze młody chłopak i to trochę słychać, ale głos ma znakomity, przy odrobinie wyobraźni można go uznać za opętany. Atmosferę pomagają tworzyć Peter Joseph Burtt, który gra na niecodziennych etnicznych instrumentach: kora, elektryczna tamboura, mbira, cajon, djembe. Żałuję, że tak długo pomijałem ten album, ale cieszę się, że jednak go nie zlekceważyłem. Nowe muzyczne doznanie.

sobota, 29 września 2007

Gary Primich - był i go nie ma

Jego śmierć mnie niebywale rozdrażniła. Dlaczego? Co się stało? Przecież był młodym facetem.

gp_mf.jpgAkurat do Garego Primicha podchodzę z sentymentem. Pamiętam, z jakim uczuciem odkrywcy słuchałem jego płyty Mr. Freeze. To były czasy, gdy z gorliwością nowicjusza słuchałem i nagrywałem audycje Sławka Wierzcholskiego i Jana Chojnackiego. Znałem już Williama Clarke’a, Butterfielda i Piazzę. Ale Gary Primich? W „Leksykonie” nie było o nim ani słowa, internet był niemal science-fiction, a ja trafiłem na jakąś hurtową wyprzedaż w Empiku. Brałem więc sterty płyt i z wypiekami na twarzy słuchałem, wiedząc, że 80% muszę odłożyć na półkę. Ale zdobyłem między innymi Rona Levego, J. B. Hutto, Roda Piazzę, Ronniego Earla i właśnie Garego Primicha. I to jego płyty słuchałem wówczas najczęściej. Z zachwytem i zadziwieniem. Znacie to uczucie odkrywcy, który dociera na nieznany bajeczny ląd?! Tym była dla mnie muzyka Primicha. A zaraz za zachwytem czaił się niepokój z nutą ekscytacji: Boże, przecież takich cudów, o których nie mam pojęcia, mogą być tysiące. Może się zakręcić w głowie. Tak właśnie rodził się we mnie pęd do poszukiwań – głębiej i głębiej, ciekawe, co jest za następnym zakrętem. A najlepiej smakują zdobycze samodzielne.

gp_cm.jpgNie spotkałem wcześniej jednocześnie takiej dawki energii i radości. Primich miał dar grania chwytliwego, zarówno jeśli chodzi o ogólną melodykę utworu, jak i jego sola. Pozytywne nastawienie do życia po prostu słyszy się w jego grze. Zresztą wystarczy zerknąć na okładkę płyty Company Man czy Ridin’ The Darkhorse, by przekonać się, że Gary był swój człowiek.

Stylistycznie oscyluje gdzieś wokół Zachodniego Wybrzeża, często wykorzystuje tematy Jeffa Turmesa, ale w większości jednak gra własne kompozycje. W jego numerach znajdziemy dużo rock’n’rollowo-jumpowej radosności, może nawet trochę hillbilly. A przy tym jego głos, też ciepły, pozbawiony jakiejkolwiek manieryczności, straight-ahead jak mawiają Amerykanie, był idealny do tych skocznych numerów. Prywatnie sądzę, że Mr. Freeze bije na głowę każdy album Roda Piazzy. Temat tytułowy wykorzystałem w poprzedniej zajawce audycji.

gp_rth.jpgNo i muszę przyznać, że żałuję, że tak rzadko prezentowałem jego muzykę. Na owe starsze albumy rzadko jest czas, a ostatni, również dobry, jakoś prześliznął się po mojej świadomości. Może zbyt silne piętno wywarły na mnie dwa klasyczne albumy, by ten mógł mnie powalić.

Artyści tacy jak Primich coraz bardziej otwierali mi oczy na głęboko ukryte wartości bluesa. Coraz bardziej ceniłem gości, którzy nie grali w stylu „Look at ME, man”; coraz jaśniej widziałem banalność popularnego blues-rockowego wirtuozerstwa, SRV bladł…

niedziela, 23 września 2007

Bob Stroger - Bob Is Back In Town - oczarowanie

Tak, właśnie oczarowanie! A może ogłupienie, a może starość i stetryczenie?! Dać dziadkowi byle jaką zabawkę, a posika się z radości. Ech, już nie wiem. Na zdrowy rozum płyta jak tysiące: doświadczeni faceci grają bluesa jak Bóg przykazał, nie szarżują, nie wysadzają sprzętu w cholerę, nie wchodzą w transowe nieziemskie rejony jak goście typu Kimbrough, groove często leniwy…

bs_bibit.jpgNo i czemu mi tak dobrze, kiedy tego słucham? Kto tu jest czarodziejem? Bob Stroger (ha, widziałem go w tamtym roku na Rawie!), który śpiewa spokojnie, od niechcenia, bez żadnego soulowego zacięcia, ot tak jakby śpiewał dla wnuka w kołysce czy przy goleniu lub w klubie dla pięćdziesięciu osób. Na basie po prostu rzetelnie robi swoje. A może Sam Burckhardt, który przysiadł z saksofonem na barowym stołku i wypuszcza zalotne frazy do rozmarzonej kelnerki, wspartej na łokciach o blat, wpatrującej się w niego sennymi oczyma. Sam wie, że jest łatwo ją spłoszyć, więc jest dość delikatny, powściągliwy, a przy tym romantyczny, czuły i wygrywa tak cudne nuty, jakby schwycił nimfę za stopy. A może czarodziejem jest Steve Freund, który gitarą może stworzyć własny kosmos. Na pozór bliźniaczo podobny do wielu innych, ale gdy przyjrzeć mu się bliżej – niepowtarzalny, samoistny, z dopieszczonym krajobrazem, pełen kwiecistych szczegółów, przemyślanych barw, harmonii, pejzaży, a przy tym idylliczny. W jego świecie świetnie odnajduje się pianista Kenny Barker, który nie waży się budzić zbędnych huraganów.

Ha! Nie wiem, być może klucz leży w jakiejś perfekcyjnej interakcji, porozumieniu dusz, wspólnych doświadczeniach. W końcu Bob, Sam i Steve tworzyli świetny team w zespole niezapomnianego Sunnylanda Slima. To pewnie ON ich nauczył, wyjawił zaklęcia.

Jaka muzycznie jest ta płyta? Diablo stylowa! Przeważają leniwe tematy, jak I’m Busy Man czy Stranged In St. Louis. Jazzujący Jazz Man Blues należy do wyjątków, ale i tempo jest szybsze niż zwykle. W ogóle to jest chicagowski blues, tak mówią, ale nie z szorstkiej szkoły Watersa, lecz raczej bardziej „sophisticated” – Slima czy Boya. W sumie bliższe to wrażliwości Percy’ego Mayfielda, Charlesa Browna, Mercy Dee Waltona.

O! jakie fantastyczne solo Barkera. Wyobraźcie sobie płytę nagraną przez facetów dla czystej przyjemności, muzyków o wyrobionym smaku, których tylko kawał szczerego grania, a nie jakieś sztuczki-magiczki, są w stanie uszczęśliwić. Są maksymalnie wyluzowani, nie muszą podlizywać się żadnej publice, przypodobywać komukolwiek, myśleć o następnym koncercie, satysfakcji menadżera… wtedy ci goście nagrywają taką płytę.

Jeszcze raz podkreślę. To jest najzwyklejszy album na świecie. To tylko ja zgłupiałem. I dla mnie jest PERFEKCYJNY.

PS. no cholera posłuchajcie tego sola Burckhardta w Blind Man Blues! A potem taki hammond, tak, TAKI, T-A-K-I cool_9.gif

sobota, 8 września 2007

Duke Robillard - World Full of Blues - przegląd stylów

Niewielu jest gitarzystów, którzy opanowali różne odcienie bluesa w takim stopniu jak Duke Robillard. Tym bardziej że artysta z premedytacją sięga do obszarów rzadko odwiedzanych, zapoznanych lub dla innych niebezpiecznych. Ledwie kilku instrumentalistów odnajduje się zarówno w specyficznym groovie T-Bone’a Walkera (Treat Me So Lowdown), bombastycznym funku (Six Inch Heels), jak i onirycznych kompozycjach Toma Waitsa (Low Side Of The Road). Ale punktem odniesienia przez cały czas jest głęboki blues. Na dwóch krążkach gitarzysta zebrał własne kompozycje i garść pomysłów jego muzycznych braci.

 

drwfob.jpgJest więc wzorcowy jump blues z precyzyjnie punktującą sekcją rytmiczną – Jump The Blues For You, taneczny soul blues Sweet Thing, gdzie Duke używa efektu wah wah, ciekawie rozwijający się Slim Jenkin’s Joint Bookera T. Jonesa. Miłośnicy klasycznego bluesa docenią chicagowski Everything Is Broken lub harmonijkowy Slam Hammer – na harmonijce Sugar Ray Norcia. Zapewniam, że łezka zakręci się co niektórym w oku, gdy wsłuchają się w przepiękny instrumentalny Blues Nightmare. Ach, nie sposób opisać tu wszystkiego, ale żałowałbym, gdybym pominął fantastyczną wersję Who Do You Love. Z ogranego na rock’n’rollową modłę hitu Duke wyłuskuje całkiem nowe barwy, standard Bo Diddley’a brzmi nieco jak country and western, zaś Duke śpiewa dziwnym, niskim głosem. Nie omieszkam dodać, że koneserzy jazzowego oddechu też znajdą kilka perełek, jak choćby Bounce For Billy (hołd dla Billy’ego Butlera), Bright Lights Big City w aranżacji Eddiego Vinsona i Cannonballa Adderley’a, a i to nie wszystko.

 

Robillard jest otwartym, serdecznym człowiekiem, który dzieli się pasją nie tylko jako muzyk, ale również gawędziarz. Toteż każdy utwór opatrzył komentarzem. I znów – zadziwiająca jest ilość gitar, których używa: Telecaster, Galanti, Epiphone, Gibson 335, Gibson Les Paul 58, Grestch, Airline… Na szczęście muzyka nie jest zdominowana brzmieniem gitary. Dzięki temu otrzymujemy wysmakowane, więcej niż solidne (115 minut), spektrum bluesowych klimatów z najwyższej półki. Tym bardziej cieszyć się można, że pod koniec marca mistrz wystąpi w Polsce na dwóch koncertach.

 

niedziela, 2 września 2007

James Hinkle - stylowy miszmasz

Weźmy Love From a Fool! Czyż ten numer nie jest rewelacyjny?! Otwiera go gitarowy riff zdeptany szorstkim wrzaskiem saksofonu i mocna maszyna w sosie a la Blues Brothers rzuca pod nogi pełne garście radości. Aż chce się skakać – nie ma że inaczej. A jak solo na klawiszach gra Robert Cadwallader, to jakże jest słonecznie. A po palcach depcze mu Johnny Reno ze swoim seksownym rhythm’n’bluesowym solem saksofonowym. Nie wiem, czemu recenzent „Blues Revue” tak narzeka na głos Jamesa. Mi on pasuje. Może nie jest Bobbym Blandem czy Delbertem McClintonem, ale dobrze się go słucha. Porównałbym jego przyjemny śpiew do aksamitu Kena Saydaka. Owszem, James ma ograniczoną skalę, ale nigdy nie popełnia faux pas. Mam włączony w odtwarzaczu tryb shuffle, więc utwory lecą w innym porządku. Teraz słyszę funkowy Ain’t Gonna Make That Call. Szlachetne jazzujące gitarowe solo – nie powstydziłby się go Duke Robillard – zapewniam. Do tego kolorowy hammond i intensywny groove na pięć…

 

James Hinkle Blues Now Jazz LaterOstatnio niewiele rzeczy podoba mi się od deski do deski, ale to, co zrobił Hinkle, podchodzi mi w stu procentach. East Dallas Dagger – taki akustyczny kawałek. Gitarzyści, którzy siedzą w elektrycznym graniu, na ogół nie robią perełek akustycznych – tak jest i tym razem, ale temat pozytywnie buja, jak klasyczne numery Jimmiego Reeda, a to już dużo. A teraz dostojny bluesior zatytułowany Brother Love. Mistrzem takich form jest… Toscho Todorovic z Blues Company. Fani mrocznych, księżycowych bluesów Nalepy też mogą być uwiedzeni. Ja jestem. Tak w ogóle to James kupił mnie już pierwszym rasowym shuffle Track You Down – tam są takie fajne uderzenia gitarki, tyle powietrza, oddechu, że Matko Boska! Do tej samej rodziny należy nieco bardziej funky Things Change.

 

Płyta Blues Now Jazz Later to niezły miszmasz stylów, bo na przykład Minor Mule to bardzo zgrabny swing z lat 30. z figlarną partią na pianinie. Ale James też nie próżnuje. Och, to znakomity gitarzysta, bez dwóch zdań. Z kolei That’s Was Then znów mocno jazzujący – brzmienie Barney’a Kessela i śpiew z zacięciem Nat King Cole’a. Mocno zadziwił mnie temat zydeco Say It To Me One More Time. James śpiewa tu troszkę w manierze swamp bluesowej (Slim Harpo, Lightnin’ Slim). Tymczasem I Hear Stories to może najbardziej klasyczny chicagowski blues, gdzie głos lidera przypomina barwą Eddiego C. Campbella – wiem, że to dziwaczne skojarzenie, ale naprawdę tak jest. Ain’t Looking Back No More – kurcze, jaki zajefajny rock’n’rollik. Oj, polscy fani bluesa nie lubią takiego grania, przecież za dużo tu jest szczęścia, za dużo jaja, za-zbyt-niepoważne, matko, do remizy z tym! A ja uwielbiam, fiu! Jeszcze tylko wspomnę burrellowski Bopped In The Mouth. Basior plumka jak lubię. To na zrazie.

niedziela, 5 sierpnia 2007

PR nade wszystko

Wprawdzie rzecz dotyczy literatury, ale można ją potraktować znacznie szerzej i odnieść również do muzyki, w tym do bluesa. Cytaty autorstwa Andrieja Bitowa, pisarza rosyjskiego, pochodzą z rozmowy z nim zatytułowanej Wolność bez słowa – FORUM, 18.06-24.06.07 r.:

Człowiek ponad wszystko boi się okazać głupim, niezorientowanym. Ci, którzy lepiej od pozostałych potrafią nadymać policzki, zaczynają dyktować swoje warunki reszcie. To jest PR.

Sprytnego PR-u brak środowisku bluesowemu. Bluesman niestety ma przypisany wizerunek „normalnego”, zwykłego członka społeczeństwa. Brak punktu zaczepienia, dzięki któremu jakąś cechę bluesa możnaby rozdmuchać tak, by stała się marketingowo nośna. Na wartościach kultywowanych przez artystów bluesowych – prawdziwość, autentyzm, szczerość – niedaleko można zajechać w świecie, gdzie wszystko jest otoczone podwójną fasadą. W mediach podskórnie obecny jest wciąż kult oryginalności. Znów oddam głos Bitowowi:

Dziś nie ma oryginalnych, samodzielnych tekstów. Dlatego rozumiem Sołżenicyna, który bardziej troszczy się o aurę wokół swoich dzieł, niż zajmuje tworzeniem literatury.

Nie będę tym razem kombinował, jaka jest aura wokół bluesa…

czwartek, 2 sierpnia 2007

Ten odporny blues, ten błękitny blues - przegląd prasy vol. 1

Natknięcie się w prasie codziennej na termin „blues” to przeżycie zgoła elektryzujące. Toteż łapczywie czytam każde słowo w tego rodzaju tekście. W „Dzienniku” z 20 lipca zamieszczono rozmowę z Johnem Mayallem pt. Blues jest odporny na zmiany. Kiedy czytam takie wypowiedzi, przypomina mi się popularna bujda o człowieku, który napił się z pewnego źródełka i skamieniał. Obawiam się, że blues czknął nieco z tego źródełka, a przynajmniej wielu go na siłę chce nim napoić. Z drugiej strony w pewnym wieku dość zatwardziały konserwatyzm jest zrozumiały. Tak samo miał Nalepa.

Prowadzący rozmowę Michał Mendyk pyta Mayalla o Freddiego Kinga. Mayall odrzekł na to: Freddie King był najwybitniejszym gitarzystą i wokalistą w historii bluesa. Umarł ponad trzy dekady temu, a miejsce króla zajął po nim B. B. King. Jak to po nim?! Pierwsze hity FK miał w 1961, a B. B. na początku lat 50. Coś tu jest pomieszane!

Garść innych ciekawych cytatów:

Moim zdaniem czarna muzyka stanowi jedyny wkład Ameryki w światowe dziedzictwo kulturowe. Tymczasem pod koniec wywiadu pojawia się opinia o hip-hopie: Jest agresywny, nudny i zwyczajnie monotonny. Czyżby Mayall nie wiedział, że hip-hop to też czarna muzyka?..

Ku mej radości Michał Mendyk spytał o Chrisa Thomasa Kinga, Harry’ego Manxa i Corey’a Harrisa (czyżby słuchał FTB? – raczej zajrzał do Wikipedii, gdzie zresztą edytowałem hasło „blues”, dlatego jest tam m.in. Manx czy Harris). Mayall odpowiada: Nie przepadam za tego rodzaju hybrydami i nie sądzę, by miały one decydujący wpływ na oblicze bluesa w nadchodzących dziesięcioleciach. Blues to muzyka rdzennie amerykańska i próby powiązania go z innymi tradycjami są skazane na porażkę. – po czym jako najciekawszych wymienia Erica Steckela (młodzieniec perfekcyjnie odgrywający Vaughana i nic poza tym) i niczym nie wyróżniającego się Buddy’ego Whittingtona… Może pozostawię to bez komentarza. Mówiłem o tym w ostatniej audycji i wystarczy.

Ach! Jeszcze jedno; opis płyty Dwójki (II) Led Zeppelin: Jimmy Page poznał Mayalla tylko jako gitarzysta sesyjny. Ten zdążył go zarazić bluesowym bakcylem. W 1968 roku powstał Led Zeppelin i tak narodził się heavy metal. Ha! Jakie to proste.

A na forum blues.com.pl Rzeszot napisał: Gdybym miał porównać dwa koncerty, na których ostatnio byłem, MoFo oraz John Mayall, to muszę powiedzieć, że MoFo był zdecydowanie lepszy, zdecydowanie – nie mogło być inaczej, nie mogło. ;)

W tymże samym numerze Dziennikaznalazłem recenzję powieści Cukiereczki autorstwa chińskiej pisarki Mian Mian. Recenzję zatytułowano Chiński blues. Nie powiem, żebym się naprawdę spodziewał opowieści o chińskim zespole, który próbował grać bluesa. Wiedziałem, że chodzi o ten rodzaj bluesa, który jest równoważnikiem koloru błękitnego i stoi w parze ze słowami typu pustka, glątwa (moje ulubione), samotność i takie tam. Muzycznie zupełnie mylny termin, ale w dyskursie ogólnym niech będzie.

Jest tam jedno zdanie godne zacytowania: Chropowata melodyjność tej znakomicie napisanej prozy powoduje, że można porównać ją do piosenki – trochę bluesowej, trochę rock’n’rollowej, zawsze jednakowo poruszającej i osobliwie poetyckiej – prawda, że urocze? Napisała to pani Patrycja Pustkowiak. Lubię ją. :)

środa, 25 lipca 2007

Rolling Stones - powiew wolności

Słuchałem dziś rozmowy ze Zbigniewem Hołdysem, który wspominał koncert Rolling Stones z 1967 roku. Wtedy ich muzyka była powiewem wolności („ten zespół miał w sobie potężny ładunek wolności, niezależności”), przejawem buntu wobec schematu życia lat 60. Ten bunt poniekąd zdefiniował charakter muzyki rockowej. Hołdys podkreślał, że w tamtych czasach taką muzykę nazywano r’n’b – rhythm and blues. Mniej więcej, chyba częściej rock’n’roll, nieistotne.

Wolność i bunt – Hołdys w moim odczuciu niemal stawiał znak równości między oboma pojęciami. Naszła mnie myśl, że rockowego powiewu wolności, raczej pragnienia nieskrępowanej swobody, nie byłoby, gdyby nie blues. Zawsze podkreśla się dług rocka wobec bluesa, ale tylko w sensie muzycznym, formalnym (harmonia, rytm, instrumentarium). Pomija się wątek emocjonalno-ideowy. Poczucie wolności zawarte jest w bluesie od zarania, immanentnie. Ale bluesman zdaje się czasem bezradny wobec wolności i do-wolności. Wygrywa ją muzyką, zachłystuje się i czasem stara wykorzystać. Tymczasem rockman jest na wolność pazerny, chciałby jej więcej i więcej, choć nie wie po co. Dostrzega te płaszczyzny, gdzie wolności mógłby mieć więcej, a nie ma, więc się buntuje.

Wówczas (w latach 60.) tak to działało. Dziś koncert Stonesów siłą rzeczy ociera się o farsę. Przepite tatuśki świrują na gówniarzy – tak to się kojarzy. I na pewno nie jest to jakieś niebotyczne wydarzenie. Dziś koncert Rolling Stones to nie większa sensacja niż Rod Steward, Red Hot Chili Peppers czy Depeche Mode. Historia.

niedziela, 22 lipca 2007

Willie King - One Love

W głośnikach Willie King. Pomyślałem sobie, że pasuje do jutrzejszej audycji. Jego muzyka zawiera pewną letniość. A jutro zamierzam pograć trochę muzyki niewymagającej. Będzie bez opowieści, bo po co. W środku lata zachęcać ludzi do myślenia to niemal grzech, więc chcę wybrać trochę leniwych numerów.

wk_ol.jpgKing nagrywa zawsze tę samą płytę. Bezpretensjonalny bluesior grany na zardzewiałych wzmacniaczach w jakiejś starej budzie. Żadnych fajerwerków. Ociera się, chyba całkiem świadomie, o amatorszczyznę. Szczególnie nie mogę słuchać jego harmonijkarza. Również dziewczyna w chórkach pięć minut wcześniej nalewała piwo za barem, a teraz postanowiła się nieco rozerwać. No a jakiś gość całą tę niewinną zabawę postanowił zarejestrować i ku uciesze uczestników wydać. Kto to będzie lubił?! Kto to kupi? Zakochany w marzeniach o znalezieniu się w takim miejscu bluesfan spragniony nieocenzurowanego autentyzmu? Znudzony klinicznymi produkcjami poszukiwacz muzycznego brudu? Ale akurat ta płyta nie jest tak szczególnie brudna. Owszem, powietrze między głośnikami jest pełne dymu i kurzu, ale nie szarpie uszu fat-possumowym szaleństwem. Ile można słuchać takiej muzyki?

Jeśli mam być szczery, to ową sennością jestem trochę znudzony. Gdyby to była debiutancka płyta Williego, to co innego. A tak, niestety…

Down-home go home.

niedziela, 24 czerwca 2007

Mississippi Heat – One Eyed Open, cz. 2

yyy... żeby było jasne. Ciąg dalszy wrażeń z DVD Mississippi Heat. :)

Jukin’ – kolejny chicowski groovik, tym razem w hołdzie Małemu Walterowi. Pierre Lacocque, który gra wciąż i wciąż, jest szalenie stylowy. Nawet jak na moje chciejstwo za bardzo. A teraz spręża się keybordzista. Ustami wygaduje sobie nutki, zabawnie to wygląda. Pierre gra. Kamera pokazuje zdjęcie Buddy’ego Guy’a i Juniora Wellsa…

Cold Cold Feeling – ma feeling niczym Modlitwa Nalepy. Zamiast Tadzia ładnie rzeźbi Lurrie Bell, on też śpiewa. Ci dwaj panowie by się dogadali. Lurrie ma czarnego strata i gra grubymi paluchami – czyżby to był klucz do brzmienia? Wielu znakomitych bluesmanów robi zlewkę na kostkę. Cold Cold Feeling to temat pani Jessie Mae Robinson dla T-Bone’a Walkera – ma ten mroźny, zimowy chłód. Do diabła! Lurrie jest tu naprawdę boski. Wiem, że ten numer cudnie grał Albert Collins, ale czy ta wersja jest gorsza? Nie. Kamera prze na palce Lurrie’go jak w filmie instruktażowym. Odpływam… A teraz Pierre zaciągnął… Gra swoim brzmieniem, ale frazuje ze swingującą lekkością. Take It Jazzy. Tylko skończył, już?? Cofam ten numer od początku i cicho!

Cool Twist – taka La Cucaracha autorstwa Pierre’a, ale Ivetta Visor pięknie, słodko, diablo słodko tu śpiewa. Come on, Max! – powiedziała i Max Valdenau poleciał. Ivetta dużo bardziej podoba mi się w lżejszym klimacie. O! I tu jest cały Lacocque – miłośnik chwytliwej melodii. Za to go lubię, trochę jak Primicha, choć gadają inaczej.

Moanin’ and Cryin’ – poważna sprawa, poważny, dostojny blues… No cóż, na każdej płycie są słabsze momenty, ale solóweczki Pierre’a i Lurrie’go – czapki z głów. Bell zagrał z finezją i wyraźnie jest usatysfakcjonowany.

She Ain’t Your Toy – I, mocy przybywaj! Rytmiczna maszyna wyrzuca mnie w kosmos! Magia na całego, TERAZ chciałbym być w klubie, w tym właśnie momencie, przy tym drivie. Panie i panowie, Lacocque gra na chromatyku, ba, w końcu niebawem finał. W tle śpiewającej Ivetty widzę półkę z płytami i na pewno jest tam coś z Evidence’a.

Listen Here Eddiego Harrisa na do widzenia. Powoli napisy końcowe, piękne solówki, odjechany brzmieniowo hammond Camerona i… KONIEC

A we mnie pozostało pytanie: Jak to będzie, gdy zamiast L. B. będzie Carl Weathersby. Sądzę, żę ciut nowocześniej, mniej klasycznie chicagowsko. Carla widziałem u boku Billy’ego Brancha (na DVD rzecz jasna). Dużo może!..

niedziela, 10 czerwca 2007

Po-gadu-chy Sławka i Bluesbirda: Otis Taylor - Definition of a Circle

Od dziś w tym dziale pojawiać się będą również moje rozmowy z Bluesbirdem, prowadzone na GG. Ci, którzy orientują się, co i kto, wiedzą z pewnością, że Bluesbird jest jednym z większych znawców bluesa w kraju. Publikuje w magazynie Twój Blues, prowadził audycję bluesową i zawsze jest na bieżąco w materii bluesowej. Naszych luźnych rozmów nie poddajemy praktycznie żadnym zabiegom redaktorskim, nie licząc niezbędnej kosmetyki koniecznej dla pewnej przejrzystości tekstu.

Ja: No i jak ci się podoba pierwszy kawałek?
bluesbird_www.jpgBluesbird: Podoba mi się ten pierwszy numer – fajny groove, a poza tym w prawym kanale gitara akustyczna, a w lewym rytmiczna – elektryczna.


U Taylora to chyba nie jest nowość :)



...No i ten koleś – Gary Moore – ucieleśnienie naginania bluesa do swych potrzeb, a tu zupełnie gra, jakby to miało sens – i... ma sens!

Mi sama motoryka utworu bardzo pasuje.

Tak, motoryka jest świetna ...ale drugi utwór (u mnie się zaczął) to jest coś!

Ale ten Moore gra tam na siłę. Poczekaj jeszcze z drugim utworem. Zobacz, Gary ma swoje brzmienie to samo, co zawsze zresztą trudno robić z tego zarzut. Tylko mi zdycha trochę magia utworu. Robi się niemal typowy numer blues rockowy. Moim zdaniem Moore nie znalazł żadnej motoryki do tego tematu.

...no właśnie – gra u siebie do... dostarczonej taśmy – nie lubię takiego dogrywania...

Tego nie wiedziałem. Skąd to wiesz?

Pewnie taki był zamysł Taylora.

Napisano… gdzie? – nie pamiętam już – na płycie lub gdzieś w necie...

Szczerze? Wydaje mi się, że Taylor pisze te swoje transowe kawałki, ale niekoniecznie on kombinuje nad aranżem.

...ale TU całość, mimo pewnego zgrzytu, dobrze mi brzmi.

Ok. Ten moment, gdy pojawia się akustyk jest rzeczywiście dobry!!

Ok. zostawmy ten pierwszy kawałek...

2Black Mandolin Boogie – zauważyłeś, że on ma taki regałowy smaczek

...poza tym ta gitara Moore`a daje pewien POWER dla tego utworu – gdyby go obedrzeć z szaty instrumentalnej – bardzo rytmicznego, ale bez wyrazu...– pewnie z TYM też można się zgodzić...

Temat 2? OK. MANDOLINA – to co lubię!

No właśnie power wynika z rytmu, a dogrywki Moore'a to taka gadanina... bez niej nie byłoby gorzej

...I cello – czyli wiolonczela

Tak, to jest fantastyczne... i ona tak gra niby obok, a właśnie to jest najlepsze

2 – i jeszcze skrzypce – super! Proste, a jakże smakowite brzmieniowo – boogie!

2 – tu nie ma skrzypiec. A w ogóle nazwałbyś to „boogie”? ;)

…rzeczywiście – nie ma – ale brzmieniowo jakby z przodu były – nie?

Moment, bo już jestem przy trzecim numerze.

Nie! Ale taka jest w rytmice – fajnej – takiej bardzo transowo-hipnotyzującej..

No, to właśnie wiolonczelka robi taki "bajer".

Numer 3Looking Over Your Fence ...super utwór!

U mnie się zaczyna, ma coś z groove'u fat possumowego.

Musselwhite na harmonijce – no! no! no!

Tak, i jest taki ekstremalnie brudny jak u Waitsa.

Taki nieco tajemniczy...

...i gra jakby był w cieniu, odwrócony do słuchacza plecami.

I fajnie brzmi ta harmoszka – zupełnie jakby Charlie tego nie grał...

Eee... właśnie bardzo charakterystyczny.

...a tam jest jeszcze taka odlotowa gitara z lewej strony – oprócz tego, że gra jednostajny rytm – równie świetnie – krótko – odlatuje!

Ten numer jest jakiś chory – w pozytywnym sensie.

...jak cała choroba Taylora J

Ciekawe, nawiasem mówiąc, Taylor śpiewa zawsze tak samo, ale mnie to nie wkurza, kupuję to w całości.

Jest 4They Wore Blue :)

...dlatego, że ma BARDZO BLUESOWY głos i fantastycznie frazuje.

4 – liryzm Taylora... tu jest ta psychodelia... niemal floydowa...

4 – jej! jak ja lubię takie przestrzenne klimaty – piękna ta kołysanka i głos Cassie Taylor ...liryzm – PIĘKNY LIRYZM – cudo samo w sobie! ...piekielnie oszczędny i niesamowicie wciągający...

I śpiewa Kathrina jakby to było o kobiecie. Tak, to zresztą charakterystyczny klimat dla Taylora. No i ta gitara...

I teraz ta CUDOWNA KODA! No cudo – te organy i gitara przypominająca Brzmienie Edge z U2 – superanckie!

A btw, czy jako miłośnik mandoliny znasz tego typa, który gra tu na elektrycznej – Nick Amodeo? Dobre to skojarzenie z the Edgem.

…nie znam…ale przecież to tylko troszkę, ale te wspaniale organy – brzmią jakby sam Kooper to grał – z lat 60.

Co „tylko troszkę”?

Brzmienie Edge`a …i ten fantastycznie rozładowujący napięcie bas.

A co z mandoliną?

Gdzie? W 4?

Brzmienie jak brzmienie, ale te gęste frazy... Tak, elektryczna mandolina w 4 i nazwisko Nick Amodeo.

Tak – to dla mnie NAJPIĘKNIEJSZY i PORUSZAJACY MNIE UTWÓR Z PŁYTY – lubię coś takiego... Ponad trzyminutowa koda spinająca i rozładowująca nagromadzone we mnie napięcie...

Ok. Włączamy nr 5?

...kolorystyczna gitara z prawej strony (w 4)

Ja tego tak nie odczuwam....

NIE – posłuchaj jeszcze raz 4 – on jest SUPER!!

To do wieczora nie skończymy :)

Tak, z lewej mandolina – pięknie współbrzmi z gitarą z lewej...no cudo – i ten lament Taylora i chórek Cassie – super – SUPERANCKIE – rozpływam się w tym PIĘKNIE.

ot_doc.jpg4 – porównałbym go nieco z House of The Crosses.

...nie bądź brutal!!

Mówimy o czwórce?

Tak – jeszcze o 4 – dla mnie cudzie nad cudy tej płyty – dla MNIE... fantastycznie rozwiązany aranż i rozprowadzone zakończenie – extra!!

dobra 5Few Feet Away – cicha gitarka ...by za chwilę zagrać głośniej – ach ten nastrój chwili… o już gra kornet – ale brzmienie…

5 – powtórka z rozrywki – masę ma kawałków z takim motywem.

....i czy to źle?

Hm... z radiowego punktu widzenia ciut tak, ale nie wiem, czy zauważyłeś kilka nutek na fortepianie: one nagle nadały smak i oryginalność utworowi.

Taylor jest mistrzem powtórzeń, tworzenia PRZESTRZENI muzycznej z niespotykanych zestawień brzmieniowych, i tworzenia transowo-mrocznych nastrojów... co z tego, że to było – to TU jest!

BTW – u mnie w oddali burza :) – idealny klimat na Taylora!

...no i głos Cassie i ta mandolinka z prawej...

A dla mnie najcudowniejszy jest kornet.

...tak KORNET – tu tworzy niezwykłą tęsknotę za czymś ...liryzm i nastrój...

ye... on jest taki davisowski ciut.

W 5? – tak bardzo davisowski! ...no to TU się zgadzamy – to wielka przyjemność słuchać gry na kornecie – w tym utworze – nadaje on taką MISTYCZNOŚĆ..

6Something In Your Back Pocket – rąbanka z Moore’m na sfuzzowanej gitarze – a fe!

A dla mnie właśnie coś, czego nie było wcześniej u Taylora, swego rodzaju volta, ale Moore sprawdza się znacznie lepiej niż w jedynce. W tym kawałku jest coś, co po angielsku brzmi MADNESS!

Ale jak wali / rąbie TA PERKUSJA – stricte rockowo.

Jakieś muzyczne opętanie, więc gdy gitara szaleje na gargantuicznym wibrato, wyje, jęczy to ten Armaggeddon ma sens.

...tak to pewnie było założone...

Perkusja – punkowa, ma taka być. Gdyby Taylor nagrał całą taką płytą, byłaby ciężka, ale bardzo konsekwentna.

...ten numer to ogromny dysonans do tego mistycznego, wcześniejszego – dobrze, że się już skończył...

Jeśli tak jak Burnside'a i Kimbrougha kiedyś go odkryją młodziaki, to nagrają taką właśnie płytę z jego kawałkami.

..7My Name Is General Jackson ...piękny fortepian...

Tak, ale to ten utwór jest dla mnie dysonansem… chociaż nie...

Głos i fortepian... ascetyczne i teraz kornet – podobnie jak wcześniej, ale bardziej lirycznie...

No i cholernie z czymś mi się kojarzy, tylko nie mogę złapać z czym!

????

...i jeszcze mandolina...

…jakaś gotycka ballada miała taki motyw...

...płynie, płynie... leniwie unosi mnie...

No i zupełnie niebluesowy numer...

...i kołysze, pieści... czy Otis gra czystego bluesa – NIE – ale jest cały nasączony BLUESEM...

Tak, tak, jest uroczy. Pewnie, zresztą to nie ma znaczenia.

Kurcze, ale to, że z czymś mi się ten temat kojarzy i nie mogę złapać z czym, mnie drażni.

8Love And Hesitation – znowu kąśliwa gitara Moore... ale jakoś tak lepiej – bo... riffowy to nieco numer... bardzo BLUES/ROCKOWY – !!

Tak, znów nieco pachnie angielskim banałem...

...wyje gitara... organy to ogrzewają... ostra gitara... i trans rytmicznej gitary z lewej strony...

Właśnie – mało transowy kawałek.

Dziwne skojarzenie – AC/DC z czasów Back In Black

...ale , wogóle NIE!

No, to z tej następnej.

Typowy szaleniec rockowy – MOORE!

9 Maharaja Daughter – pomimo trąbki – NIE BIERZE MNIE ten numer ...rozlazły taki jakiś... nie podoba mi się ...niczego interesującego – muzycznie – sobą nie niesie...

Chciałem mieć odmienne zdanie, bo niby powinien być ciut azjatycki, ale się muszę zgodzić, jest jakiś chaotyczny

...udziwniony taki, nie nasze –europejskie dźwięki – to dlatego pewnie ...coś w nim z tajemnicy hinduizmu...

10Long Long Life ...ciekawie zaczyna się...

Taki niby freejazzowy odjazd na fortepianie...

I ten kornet... też...

Niepokój w stężeniu niemal nie do zniesienia – ten numer ma MOC! Ale do lekkich nie należy ;) Kiedyś słuchałem więcej takich rzeczy – Cecil nomen omen Taylor...

...tak – ale mnie nie "kręci" ...free-jazzowy odlot... dla mnie tzw. wypełniacz…

Oj, chyba nie... jeśli Taylor = trans & mroczność - to on tu doskonale pasuje.

11Mexican Cowboy – fajny rytm...

Tak... zupełna zmiana frontu.

...też trans i mroczność ...ale iNACZEJ :)

Taki bardziej zwykły kawałek.

Może najmniej mroczny numer – jednak :)

...ale dobrze się TEGO słucha i... O TO CHODZI... są też fajne organy...

...jakby z SANTANY – z 1969r. (sick!)

Wierzę ci na słowo. Czy ma coś z Meksyku lub dzikiego zachodu?

Zdecydowanie – !! i to nie tylko tytuł – ha! ha!

A bardziej co?

...posłuchaj Santany – w JINGO-LO-BA z pierwszej płyty – tam są TAKIE SAME ORGANY

Ale u mnie leje!!!!

..muzyka – MUZYKA i głos ze słowem hiszpańskim (meksykańskim?) ...a tu SUSZA i SKWAR..

Lecimy z ostatnim numerem?

12Lifetime Of Freedom

Mi się podoba.

Fajnie się zaczyna, i ten bęben...

Taki radiowy numer ;-)

... trans, hipnoza, dużo TU się dzieje...

Tak, jest gęsto.

...świetnie... groove taki fajny... i to zawołanie o WOLNOŚĆ! Nam wszystkim też TEJ wolności trzeba...

Wiesz, że tu są 4 wiolonczele?

Tak! ORGIA WIOLONCZELOWA!!! – ona tworzy ten niezwykły klimat... ciemny, mroczny, tajemniczy. Jej! Jak ta WOLNOŚĆ jest "ciężka" do zdobycia...

Apocalyptyca ;) U mnie finale.

TAKI JEST WŁAŚNIE OTIS TAYLOR – społeczno-polityczny! ...POTRZEBNY – jak łyk tlenu w swej niezależności muzycznej.. ...nigdy JESZCZE nie zszedł poniżej wysokiego poziomu muzycznego – KONIEC!

A nr 7 kojarzy mi się z Lacrimosą, nie wiem, czy już to pisałem :)

...potem dopiszesz.

Co dopiszę?

...o Lacrimozie.

KONIEC

Ok. dzięki!..

piątek, 8 czerwca 2007

Mississippi Heat – One Eyed Open

Atmosfera jeszcze umiarkowana. Pierre Lacocque pięknie gra, przechadzając się po klubie. Pierwszy, powitalny numer należy niemal w całości do niego. Operuje klasycznym chicagowskim brzmieniem. Jest oszczędny, acz czasem zdarzają mu się nieprzyzwoicie szybkie zagrywki. Ludzie jeszcze średnio dali się wciągnąć w magię koncertu. Swój moment po pięciu minutach miał Lurrie Bell – gitarzysta, syn nieodżałowanego Carey’a Bella. Potem siódme poty z białych klawiszy hammonda wyciskał Chris „Hambone” Cameron.

mississippi heat dvdPrzychodzi czas na wolnego – posuwistego – bluesiora. Zaczyna klasycznymi frazami Lurrie Bell. Lurrie śpiewa, myślałem, że wygląda młodziej. Rzeczywiście, jest podobny do ojca. Uzębienie ma tylko szczęśliwsze. Mój ulubieniec Max Valdenau (po koncercie z Norą Bruso) gra oszczędne partie rytmiczne. Żuje gumę… kolesie, którzy żują gumę na scenie głupio wyglądają. Jakby mieli wszystko w d... Pewnie jestem staromodny. Kurcze, Lurrie ma głos czasem szalenie podobny do barwy ojca.

Pierre zapowiada Inettę Visor – kawał ciemnoskórej baby – i zaczyna się wzruszający, poruszający One Eyed Open. A! Maksio wstał. :) Temperatura wyraźnie skoczyła o parę kresek. Pierre, jak ty gościu wdzięcznie grasz w wysokich rejestrach, he. Oj, zaczyna mi się to naprawdę podobać. Kurcze, a co w listopadzie będą grać w Ostrowie Wlkp. Ha! Max gra solo – dziewiętnasta minuta – założył strata. Gra paluchami. Ło matko, poszła mu struna, chłe, chłe! Ale wybronił się rewelacyjnie. Mój idol. Ciekawe, czy zagra do końca numeru na pięciu strunach. Stratocaster.

Następny numer to swingujący Dirty Deal. Bas chodzi mi po głowie. Lacocque dorwał się do chromatyka. Pum, pum, pum – to gitara basowa. Przydałby się saksofon. No, ludzi w klubie jet tyle co w Trafficu, może ciut więcej. Hm… na solo Pierre porzucił chromatyka. Szkoda.

Aj, albo to sugestia jakaś, albo słyszę wyraźne wpływy Carey’a Bella w jego grze.

Max! Solo, tym razem na gibsonie a la B. B. King, eee… tylko kilkanaście sekund, co to za solo, chcę więcej.

Honest I Do – uroczy temacik Jimmi’ego Reeda – tę lekcję Pierre odrobił na szóstkę. Podobno Reed to pozycja obowiązkowa. Możesz grać wszystkie zagrywki Williama Clarke’a, ale jeśli nie potrafisz pociągnąć w stylu Reeda, żaden z ciebie harmonijkarz. Tu swój kącik solowy miał Lurrie.

No dobrze, przerwa na kawę…

środa, 6 czerwca 2007

Polak subtelny

W „Newsweeku” wyczytałem, że gust muzyczny przeciętnego Polaka jest subtelny. Polacy lubią Pasiecznego, Rubika, Turnau’a itd. (przeprzaszam za itd.) Przeciętny Polak to osoba wrażliwa na piękno i poezję.Newsweek 3.6.2007, s. 120. Gruba przesada w moim odczuciu, ale z pewnością muzyka dająca pewne odprężenie – wszystkie smut-jazzy i czilałty – jest na topie. Jakoś dziwnie skorelowało to z przeczytaną kilka minut później recenzją płyty Alberta Cummingsa – kolejnego bluesowego heavymetalowca. Już od samego czytania się zmęczyłem. Recenzja zamieszczona była w grudniowym numerze „Southern Blues”. Takie płyty nadają z pewnością ton polskim wyobrażeniom o bluesie. Jeżeli gdzieś w prasie pojawia się jakaś bluesowa nie-polska recenzja, to będzie to tekst Manna, który preferuje takie dźwięki.

W wolnych chwilach zabawiam się myśleniem, dlaczego w Polsce blues jest tak mało popularny. Może to też jest jakaś odpowiedź – blues: muzyka mocno gitarowa, dla starszych wyjadaczy, na ogół powolna i przyciężkawa, męcząca. W recenzji pada wyrażenie „as a working man”. Przypomina to inny bluesowy rys: blues – muzyka ludzi pracy. Tymczasem kto słucha bluesa? Na pewno nie robotnicy przemysłowi, którzy w fabrykach zasuwają w pocie czoła. Prędzej tzw. blue collars – robotnicy XXI wieku, zmęczeni agresywnością monitora, wściekłością ciągle dzwoniących telefonów, śniadań wciąganych w biegu. Mamy dość. I co, blues? Zadymione knajpy, ciągle te same standardy, ryczące gitary, sprzęgające wzmacniacze, nie, nie…

No do diabła! Ale blues akustyczny ma szansę! Może dlatego tak hołubię Manxa, Phelpsa, Sugarcane’a, Terraplane czy Romka Puchowskiego. Od dawna zresztą głoszę: Jeżeli coś z bluesa pozostanie za lat 20 czy 30, to właśnie blues akustyczny.

 

czwartek, 24 maja 2007

Blues jest wtedy...

Blues jest wtedy, kiedy człowiekowi jest źle. – Maciej Zembaty, Tratwa Blues

Akurat! Kiedy człowiekowi jest źle, to jest mu źle, łapie doła, ma deprechę i nie widzi inaczej. Blues to muzyka - ktoś musiał ją grać.

Blues jest wtedy, kiedy ktoś ma dość tego, że ma doła, więc już jest nieźle. Ma ochotę z tym skończyć, więc chwyta instrument i wypędza niebieskie cholerstwo z głębi trzewi. Trzeba mieć jaja, by grać, a nie tylko biadolić jak to jest źle.

Są tacy, którzy to lubią. Mówią - Ech, ale życie jest ciężkie - tylko nic z tym nie robią. Może nawet zachwycają się tym. Kochają powiedzenia typu: Życie jest jak papier toaletowy - szare, brudne i do dupy. Te typy nie wiedzą czym jest blues. Łapię doła jak o nich myślę. Bluesa grają ci, którym się COŚ (choć odrobinę) chce.

wtorek, 15 maja 2007

The Brooklyn Boogaloo Blowout - Kto spalił boczek?

Rumpty Dumpty

– o, ten numer mnie zabija! Pulchny, funkowy groove, a na nim płynie szorstko partia saksofonu – zalotna niczym wcięta maturzystka, z takim fantazyjnym błyskiem w oku. Do tego pyszny, krwisty hammondzik i czuję, jak bąbelki buzują mi w głowie.

bbb_who_burnt_the_bacon_1.jpgTen krążek zaraża radością. Gdybym miał dość odwagi, zabierałbym go na każdą balangę. Piękna introdukcja Tima Luntzela na basie w Ode To Biblie Joe poprzedza śpiewającego hammonda. Gitara mocno siedzi w latach 70. Saksofonista Chris Cheek wznosi się na wyżyny. Calypso Boogaloo – to mógłby być bestseller w każdej nieco ambitniejszej rozgłośni pop. Trochę musiałem się przekonywać do niego, ale teraz go lubię. W Fallout znów temperatura jest diablo wysoka, jak na soul jazzowy numer przystało.

Album w zasadniczej mierze jest po prostu żywcem przeniesiony z okresu panowania soul jazzu. Brzmienie dalekie jest od klinicznej doskonałości telarcowych produkcji Jimmiego McGriffa. Chłopaki zachowali nawet schematyczną, brutalnie dwutorową stereofonię z tamtych czasów. Tyle, że nie mogę sobie przypomnieć, aż tak czadowych płyt ze wspomnianej epoki.

Mam jeden poważny żal. Dlaczego Rumpty Dumpty Pt. 2 jest ograniczony zaledwie do motywu?? Ha, Day and Night. No i któż tu śpiewa? Kto to El Mad Mo? Tak naprawdę ma na imię Norah – tylko tyle powiem. Conjunction Mars – odważę się powiedzieć, że ten numer jest seksowniejszy od oryginału Melvina Sparksa, zresztą jednego z ulubionych gitarzystów Tima. Na gitarze opętańczy riff gra Steve Walsh.

Dochodzimy do rozedrganego spoconego Soul Drums – tak, perkusja tu rządzi, ale wespół z saksofonem. W finale otrzymujemy najdłuższy ośmiominutowy funky balet. Jest nieco wolniejszy, dzięki temu nabiera niezwykłego transowego nerwu. Zabawa na całego.

O rany! Dlaczego takie płyty wychodzą tak rzadko? Przecież to hit!

środa, 9 maja 2007

Carey Bell passed away...

Carey Bell już nie zaśpiewa, już nie dmuchnie w harmonijkę.

Cholera!

Tak mnie to wkurza… Spadają na łeb najgorsze wiadomości. Czuję się, jakby odszedł ktoś z mojej rodziny. A jeszcze 10 dni temu grałem jego kawałek w audycji – Bell Hop – jeden z największych hiciorów na mojej prywatnej blues-liście. Wykorzystałem go nawet w poprzedniej zajawce.

cb.JPGAch, Carey miał frazę jak nikt! Wypuścił iskierkę, lekkie tchnienie do środka harmonijki, a ta aż jęczała z radości. Wpuścił trochę więcej i ryknęło to to jak lew, ba stado lwów. Kto teraz będzie grał tak przecudowne pasaże. Carey był tak fantastycznym instrumentalistą, że rzadko zwracałem uwagę na jego śpiew. A przecież również był niepowtarzalny. Miał osobiste, prywatne wibrato, które potrafił grać tak samo na harmonijce jak i śpiewać. Właśnie słucham For The Love of a Woman – Carey tylko śpiewa, może dlatego więcej go słucham, więcej go słyszę. Jest stanowczy, konkretny jak prokurator. Nie ma za grosz liryzmu. Dość rzadko taki jest. A teraz właśnie wrzasnął instrumentem w Just Like You. Tak jedną nutą, jak to ON potrafił.

Był instrumentalistą stricte elektrycznym. To słychać, gdy gra akustycznie na płycie Second Nature. Album jest piękny (czyż w takich dniach, któryś mógłby nie być piękny?!), ale czuje się, że to nie jest żywioł Carey’a. Ten człowiek był zawsze duchem w Chicago. Gdzie jest teraz duchem? W Chicago.

poniedziałek, 26 marca 2007

Harry Bodine - slide drogi

Gdy widzę na okładce płyty gitarzystę z metalowym rezofonikiem, już ją lubię. Ale też jestem czujny, bo ta niezwykle fotogeniczna gitara bywa zmyłą. Weźmy np. The Move Lucky’ego Petersona, In Step S. R. Vaughana, Phantom Blues Taj Mahala, a na upartego Brothers In Arms Dire Straits. W każdym z tych przypadków otrzymujemy elektryczną muzykę.

harrybodine_which_way_home.jpgToteż nie zdziwiłem się, gdy usłyszałem perkusję zaraz po pierwszych dźwiękach akustycznej gitary. Ten album jest akustyczny mniej niż połowicznie. Akustyczna gitara slide jednak jest obecna w całym pierwszym kawałku.

Otwierający płytę numer jest kluczem do mego serca. Początkiem artysta musi mnie zdobyć. Jeśli jest dobry, potem jestem przychylnie nastawiony. Rytm kojarzy mi się nieco z wczesnym Preacher Boy’em. Oczywiście jest łagodniejszy. No i mamy niezwykle rzadką, absorbującą relację między hammondem i akustyczną gitarą slide. Po krótkim solo gitarowym Bodine’a garść fioletowych dźwięków organ rzuca Nick Connolly. Nawet chórki są cool – może dlatego, że dość szorstkie.

W drugim kawałku Harry śpiewa trochę między Sonnym Landrethem, a Johnem Campbellem. Ha! To w ogóle jest sposób uchwycenia klimatu jego muzyki. Jest optymistyczna, ciepła, ale lekki luizjański czar voodoo daje po oczach za kółkiem bezkresnych autostrad. Bodine słucha w radiu Lightnin’ Hopkinsa. Ha! Też muszę coś Lightnin’a zapuścić. ;)

W Twenty-Four Hours ciary chodzą po plecach. Właśnie pomyślałem, że miłośnicy Chrisa Rea’y nie oparliby się urokowi Harry’ego.

Na całej niemal płycie Bodine używa slide’u, ale zawsze mam pewien niedosyt. Cyzeluje minimalną ilość dźwięków i dlatego chce się ich więcej. Dopiero w ostatnim kawałku Peace Tree Blues gra solowo – z Luizjany do Delty.

Which Way Home właściwie cała jest płytą drogi. Nawet w pięknym gospelowym Enough Hard Limes jest obecny jakże bluesowy temat: I’m going home where love shines. I had enough hard times. Tytuły Drivin’ Up Thru Memphis czy Shufflin’ Shoes mówią same za siebie – w tym drugim Harry wspomina skrzyżowanie, gdzie na pewno musiał grać pan Johnson. Robert Johnson.

Życzę miłej drogi wraz z Harrym Bodine’m.

wtorek, 20 marca 2007

Blues - bardziej wartość niż forma

Ostatnio miałem wstręt do komputera, ale powoli wracam do normalności, więc coś możecie przeczytać :)

Zmarł Jean Baudrillard… Kiedyś czytałem jego tekst i zanotowałem sobie:

Wszystkie formy stopniowo zdegradowały się, przyjmując postać wartości, tak jak różne formy energii degradują się w postaci ciepła. – s. 10, Rozmowy przed końcem, Warszawa 1997, Wydawnictwo Sic!

Pewnie ów filozof mógłby być zaskoczony, że pomyślałem o bluesie. Ale tak właśnie jest dla tych, którzy nie dbają o to, co jest bluesem, a są przekonani, że bluesa kochają. Zatem nie kształt muzyczny ich interesuje, ale wyobrażony obraz emocjonalny, wartość duchowa, którą utożsamiają z postawą bluesmana. Figura bluesmana na ogół krystalizuje się u nas w osobie Ryśka Riedla – życiowego tułacza, a przy tym romantyka, człowieka wewnętrznie rozdartego, który swój ból wyśpiewuje w muzyce, w śpiewanej formie. Riedel staje się postacią mityczną, Wojaczkiem i Morrisonem dla pokolenia lat 90. i następnych. Jego przydomek „skazanego na bluesa” paradoksalnie nadaje taki a nie inny kształt bluesowi. Blues = cierpienie, ucieczka, poszukiwanie sensu, pragnienie wolności, osamotnienie. I choć Riedel był typowym rockmanem, etykieta „skazanego na bluesa” wydaje się bardziej atrakcyjna, bo rock wiąże się z innymi wartościami: bunt, zabawa, szaleństwo, młodość (niedojrzałość).

Zatem wszystkie hipisowskie duszyczki, którym obcy jest skrajny wyraz buntu z grubsza ukształtowany jako forma metalu (w Polsce przynajmniej), lgną do muzy Dżemu zakorzenionej w latach 60. Za tym idzie Led Zeppelin, The Doors itp.

Czego tak naprawdę słuchają ludzie, którzy uparcie deklarują, że nie obchodzi ich, co jest bluesem, bo blues to muzyka, którą czują? To też jest przejaw traktowania bluesa jako pewnej wartości, a nie takiej a nie innej muzyki.

Czy istnieje jakaś charakterystyczna filozofia bluesa, postawa bluesowa wciąż obecna, żywa i wartościowa, ale odbiegająca od pseudomistycyzmu hipisujących poetów?

piątek, 23 lutego 2007

Blues People - LeRoi Jones

Blues People. Czytałem tę książkę jakiś czas temu. Teraz postanowiłem do niej wrócić. Moim zdaniem jest jedną z najważniejszych prac o charakterze popularno-naukowym dotyczących bluesa. Blues nie jest tu tylko rodzajem muzyki, jaką znamy. Przede wszystkim jest fenomenem kulturowym, zdaniem autora najważniejszym wyrazem odrębności społeczności afroamerykańskiej. Blues to język Afroamerykanów. Rozwój czarnej muzyki jest ściśle związany z miejscem Czarnego w społeczeństwie amerykańskim. Le Roi Jones podkreśla, że o amerykańskim Czarnym można mówić dopiero w momencie, gdy Czarny urodzony w Stanach swoją obecność tam traktuje jako nieodwracalną część swego istnienia i czuje się częścią tego świata: when you begin to accept the idea that you are part of that country.

Le Roi Jones zaczyna od nakreślenia kontekstu społecznego, antropologicznego czasów niewolnictwa, podkreśla elementarną obcość Czarnych na amerykańskim kontynencie. Uzmysławia różnice w mentalności Afrykanina i człowieka cywilizacji nie-amerykańskiej, opisuje muzykę niewolników, wpływ chrześcijaństwa. Przechodzi od wczesnego bluesa i jazzu, pochyla się nad specyficznością classic bluesa. Wyjaśnia podłoże przemian społecznych w pierwszej połowie XX wieku. Nie pomija również swingu, przechodzi do bopu, fenomenu Charliego Parkera, by skończyć na Ornecie Colemanie i Johnie Coltrane’nie. A to dlatego, iż jego zdaniem w pewnym momencie to jazz stał się bardziej adekwatnym językiem czarnej społeczności.

 

Oczywiście będę sięgał do fragmentów książki niecyklicznie, ale sukcesywnie. Zatem... do kolejnej odsłony! 

sobota, 17 lutego 2007

Po co komu PSB?

Dla wielu osób to bardzo zasadne pytanie. Muzyka ma ich zdaniem bronić się sama, tymczasem PSB może być nie lepszym tworem niż, dajmy na to, SLD. Uproszczenie, owszem, haniebne! Ale może tak jest, że w tym kraju zawstydzonym działalnością różnych „skrótów” instytucja siłą rzeczy kojarzy się z układem, mętnymi zależnościami, oddzieleniem od zwykłego człowieka, snobistycznym elitaryzmem.

Tylko że to jest zgorzknienie człowieka pamiętającego PRL, to niedojrzałość społeczna, może jeszcze typowo polska niechęć do jakiegokolwiek kolektywnego działania, niewiara, że można coś robić bezinteresownie, a raczej w interesie innych. Na szczęście ta choroba nie dotyka wszystkich, choć jak dotknie, to obawiam się, że jest nieuleczalna.

Wróćmy do początkowego pytania. Albo nie. Może najpierw podkreślę swoją perspektywę.

Jeśli zbiera się grupa ludzi, ludzi szczerze zafascynowanych daną muzyką i ci ludzie chcą poświęcić swój czas, by tę muzykę upowszechniać, promować, popularyzować, to moim obowiązkiem jest ich wspierać. Powstrzymywać się od tego, to zaprzeczyć również sobie, swej fascynacji. Może wymagać zaangażowania od każdego to utopia, bo czas każdego z nas nie jest z gumy, różne są sytuacje życiowe, ale negacja, nieżyczliwość w stosunku do osób, które chcą coś dla mnie zrobić, to dla mnie absolutnie niezrozumiałe.

psb_logo.JPGZatem postawa to podstawa.

Następny krok. Część osób ma postawę roszczeniową. Co ja z tego będę miał? – pytają. Wyobrażają sobie, że PSB jest jakimś fanclubem, który będzie załatwiał wejściówki na koncerty, płyty, gadżety itp. – wzorcowa postawa konsumpcjonistyczna. Dajcie mi coś za darmo!

Tymczasem podstawowe pytanie brzmi: Co JA mogę zrobić dla bluesa? Żeby zadać sobie to pytanie, trzeba na początek wierzyć, że ja mogę coś zrobić – tymczasem w przypadku wielu bierność jest drugą naturą. Cała aktywność kończy się na jęczeniu, że jest źle, ludzie są głusi, media są przeciw, nikt nie przychodzi na koncerty, nie ma dobrych płyt, ciągle gra się to samo… Takie zrzędzenie to niemal codzienność. Jednak widzę w nim pewną wartość, bo w zarodku zawiera odpowiedzi na pewne kwestie.

To, na co narzekamy, zmieńmy. Przynajmniej uczyńmy coś w tym kierunku. Ludzie są głusi – a może tylko nie mieli okazji usłyszeć czegoś sensownego; media są przeciw – spróbujmy zbadać dlaczego. Ja wiem: biznes. Ale czy tylko? Nikt nie przychodzi na koncerty, ale czy ktoś o nich wie? Nie ma dobrych płyt, czy ktoś o nie pyta? To nie są gotowe rozwiązania, to raczej kierunek, styl myślenia.

Komu potrzebne jest PSB? Odpowiedź często brzmi: może muzykom, może organizatorom. Jasne. PSB nie ma być instytucją bezinteresowną. Wręcz przeciwnie, działa w interesie, ale pośrednio w interesie nas wszystkich, odbiorców.

Jeśli będzie pomagać zorganizować koncert – a ja jestem słuchaczem, powinienem się cieszyć, że na nim będę. Jeśli będzie wspierać jakieś warsztaty powiększy liczbę muzyków, a nawet jeśli tylko sympatyków, to i tak w którymś momencie okaże się, że ci ludzie stanowić będą publiczność, wspierając pięćdziesięciu wiarusów na koncertach. Wśród nich może się trafić kilku zdolnych, dzięki którym za kilka lat warto będzie wciąż wychodzić z domu na koncert, ludzi, których być może się zna, a w odtwarzaczu zagości blues made in Poland.

A… do diabła z malkontentami!

wtorek, 13 lutego 2007

Chwyta za serce - Ray Bryant

Oj, jak chwyta! Fortepian – dziwne, jedyne w swoim rodzaju połączenie skromności i rozmachu. Potrafi być całą orkiestrą, a jednocześnie jest niezwykle oszczędny, niczym dystyngowany dżentelmen. Przy całej potencjalnej dzikości zawsze jest kulturalny i nigdy wulgarny. Mędrzec wśród instrumentów. Przynajmniej w przypadku Ray’a Bryanta.

rb_m77.jpg Miłość do solowych koncertów na fortepian spadła na mnie jak oświecenie. Najpierw był Little Brother Montgomery, potem Sunnyland Slim. Nie to, że byłem koneserem, po prostu były to pierwsze płyty na jakie w naszych ubogich polskich sklepach trafiłem. Takie to było inne.

I dziś Ray’a słucham z podobną lubością. Dwóch wspomnianych panów finezją bije na głowę, choć oni nie ustępują mu stylem i mocą.

Właśnie słucham St. Louis Blues. Ray dość solidnie trzyma się linii przewodniej, choć zdarzają mu się gwałtowne odjazdy, szczególnie w finale.

Ray Bryant – jazzowy pianista, bluesowy pianista. Na koniec boogie woogie… Ellingtona.

sobota, 10 lutego 2007

Groove – co to takiego?

Groove to jedno z bardziej niejednoznacznych pojęć muzycznych. Zresztą, ileż jest tak naprawdę jednoznacznych terminów, szczególnie w muzyce? Niewątpliwie odnosi się do rytmu utworu. Według mnie w szerszym znaczeniu można powiedzieć, że każdy utwór posiada swój groove, który wynika ze sposobu kształtowania rytmu. Nie chodzi mi tu o zwykłe podziały rytmiczne, ale raczej o pewne muzyczne napięcie, które wynika z rytmu, wyzwala pewną pulsację jakby wewnątrz rytmu. W technicznym sensie zależy to od pracy sekcji rytmicznej, tych instrumentów, które odpowiadają za prowadzenie rytmu. Groove jest słaby, gdy panuje rytmiczne zamieszanie, zamulenie wynikające z niechęci, albo nieumiejętności podporządkowania się muzyków wewnętrznej dynamice rytmu.

Jednak ja używam pojęcia groove w trochę węższym sensie. Kiedy używam wyrażenia „świetny groove”, „słaby groove”, „dosadny groove”, „głęboki groove”, to mam na myśli jakiś groove, konkretny, który przypisuję bluesowi i funkowi, i oczywiście wszystkiemu pomiędzy, żeby uniknąć sporów na temat czy to blues, czy nie blues. Groove jest cechą rytmu, cechą utworu dotyczącą rytmu.

Żeby wyrazić, jak to rozumiem, jak czuję ten termin, pojęcie właściwie, posłużę się metaforą.

Wyobraźmy sobie np. pączek, który upuszczamy swobodnie z wyciągniętej dłoni na ziemię. Co się stanie z pączkiem? Czy się odbije? Może się raczej rozpłaszczyć na ziemi, rozlecieć, ewentualnie nieznacznie odbić i poturlać parę centymetrów. Zero w nim jakiejś werwy. Teraz wyobraźmy sobie, że robimy to samo z piłką tenisową, no, może być nieco cięższa od normalnej. Upuszczona piłka chętnie odbije się, podskoczy żwawo dość wysoko. Przy okazji zostawi lekkie wgłębienie w ziemii – groove (ang. rowek, wgłębienie, wyżłobienie). Piłka ma sprężystość, której brak pączkowi. Wyobraźmy sobie, że piłka ma wewnętrzną energię, która powoduje, że wciąż się odbija na taką samą wysokość. Moment zderzenia piłki/pączka z ziemią to moment uderzenia akcentującego rytm. Pączek nie ma groove’u, piłka ma świetny groove. Jeśli będzie cięższa jej groove będzie dosadniejszy, jeśli będzie zbyt miękka, zbliży się do pączka. Groove jak piłka ma dobry blues, chicagowski, funky, shuffle a la Walker. Groove jak pączek miały np. angielskie zespoły „bluesowe” lat 60. Dlatego w ogóle nie czuję tego klimatu.

To nie jest sztuka dla sztuki. Groove właśnie jest źródłem mocy, energii płynącej z bluesa, czy np. jazzu korzystającego z bluesowego rytmu. Cała motoryka utworu musi wypływać z groove’u, a reszta instrumentów, nawet podczas partii solowych musi być mu podporządkowana. Jeśli zajrzycie na początek tego działu (pierwszy, najstarszy wpis) zobaczycie cytat Michaela Erlewine’a dotyczący groove’u.

Wspominałem o relacji basu i perkusji. Tak, te dwa instrumenty muszą się doskonale łączyć w tworzeniu rytmu, nie mogą się wzajemnie hamować.

Jeśli motoryka utworu płynie z przestrojonych gitar, a nie z basu/perkusji, te gitary przykrywają pracę rytmu, wówczas groove ginie, słabnie. Tak dzieje się w muzyce rockowej.

No i tu dochodzimy do sedna mojej niechęci do gitarowego rocka. Właśnie ten brak dosadnego groove’u, ten maślany groove (zamiast pączka – kostka masła) powoduje, że rock, ściślej hard rock – mieszany w Polsce z bluesem (niektórzy chcą by Deep Purple, LED Zep czy Free było kapelą bluesową) mnie męczy, nudzi, rozmydla. Bo ta muzyka nie ma TEJ energii, choćby nie wiem jak głośno i szybko była grana. Nie ma groove’u.

Skoro o szybkości mowa, to też jakoś groove do niej zależy. Piłka potrzebuje czasu, by po odbiciu znów opadła. Nie wiem, czy znacie dokonania Slayera Reign In Blond – idealny przykład muzyki pozbawionej groove’u. Tzn. jest pewna granica tempa, nieokreślona precyzyjnie, pewnie zależy od człowieka, może od jego tętna, po przekroczeniu której groove jest niemożliwy.

A co z na przykład z bluesem akustycznym? Tu kciuk (w fingerpickingu) robi groove. Świetny groove robi u nas Maciek Malczyszyn.

Potraktujcie to, proszę, jako swobodną, obrazową próbę interpretacji, wyjaśnienia pojęcia, którego używamy na co dzień intuicyjnie.

środa, 31 stycznia 2007

Wynonie Harris - perły z lamusa?

Ależ on miał głos! Głosisko!

Shouter - doskonałe określenie. W jego gardle działy się jakieś dziwne rzeczy. Powiedzieć, że miał chrypkę, to jakby powiedzieć, że SRV był gitarzystą. wynonie_harris.jpgMiał chrypkę idealną. Nie monstrualną jak Howlin' Wolf, ale też nie tak subtelną jak Vinson. No i ile radości w jumpach Harrisa. Wcale się nie dziwię, że mógł stawać w szranki z T-Bone'm. Pewnie by go powalił, gdyby nie gitara i taniec Walkera. Mnóstwo jego tematów jest grana rytmem shuffle jak T-Bone Shuffle.

Chce się tańczyć.

Ubolewam, że w Polsce ludzie mają problem z tanecznością bluesa. Jakby to było coś wstydliwego. Tak to odczuwam, gdy widzę brak reakcji, gdy puszczam na przykład Sugar Ray'a. Przy morderczych gitarach to można skakać, ale przy naprawdę wesołych, żwawych kompozycjach to wstyd, bo jeszcze posądzą o miłość do disco polo.

Blues – siedzieć i słuchać!? Basta.

Ależ mnie zachwyca Good Morning Judge! Co za POWER...