W głośnikach Willie King. Pomyślałem sobie, że pasuje do jutrzejszej audycji. Jego muzyka zawiera pewną letniość. A jutro zamierzam pograć trochę muzyki niewymagającej. Będzie bez opowieści, bo po co. W środku lata zachęcać ludzi do myślenia to niemal grzech, więc chcę wybrać trochę leniwych numerów.
King nagrywa zawsze tę samą płytę. Bezpretensjonalny bluesior grany na zardzewiałych wzmacniaczach w jakiejś starej budzie. Żadnych fajerwerków. Ociera się, chyba całkiem świadomie, o amatorszczyznę. Szczególnie nie mogę słuchać jego harmonijkarza. Również dziewczyna w chórkach pięć minut wcześniej nalewała piwo za barem, a teraz postanowiła się nieco rozerwać. No a jakiś gość całą tę niewinną zabawę postanowił zarejestrować i ku uciesze uczestników wydać. Kto to będzie lubił?! Kto to kupi? Zakochany w marzeniach o znalezieniu się w takim miejscu bluesfan spragniony nieocenzurowanego autentyzmu? Znudzony klinicznymi produkcjami poszukiwacz muzycznego brudu? Ale akurat ta płyta nie jest tak szczególnie brudna. Owszem, powietrze między głośnikami jest pełne dymu i kurzu, ale nie szarpie uszu fat-possumowym szaleństwem. Ile można słuchać takiej muzyki?
Jeśli mam być szczery, to ową sennością jestem trochę znudzony. Gdyby to była debiutancka płyta Williego, to co innego. A tak, niestety…
Down-home go home.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz