O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

sobota, 30 grudnia 2006

Feelin' The Blues - jakie jest, jakie będzie - cz. 2

Z chęcią przyjmuję wszelkie uwagi dotyczące kształtu programu, ale nie zawsze mogę się do nich dopasować. Mój stary bluesowy znajomy mówi: Fajnie prowadzisz tę audycję, ale czasem przydałoby się coś „z wypiardem”. Chodzi oczywiście o ostrą, blues-rockową jazdę. I czasem się zdarza, ale nie za często. Tego słucha większość tzw. fanów bluesa, więc miałbyś większą słuchalność – argumentuje. Gdyby Jazz Radio grało disco czy rocka, też miałoby większą słuchalność. Tyle że jest radiem jazzowym i basta!

stare logo jazz radioGranie w radiu jazzowym rock-bluesa albo i rocka jest tak granie popu. Bo tym on jest w szerokich widełkach bluesowych, w bluesie jest odpowiednikiem muzyki pop.

Co zatem będę grał w 2007 roku? Mam nadzieję, że znajdą się jacyś nowi ciekawi artyści. Mam nadzieję, że uda mi się w końcu na nowo wprowadzić stały kącik poświęcony historii bluesa. Dawno, dawno temu w każdej audycji prezentowałem klasyczną płytę. Teraz nie mam na to czasu – i antenowego, i na to, by przygotować się w domu. Zresztą zarzuciłem to, gdy odczułem, że nikogo nie interesuje.

Mimo to wolałbym znaleźć jakiś sensowny klucz, który umożliwiałby tym, którzy choć odrobinę tego chcą, ułożenie sobie w głowie (i w sercu) tematu „historia i rozwój bluesa”. Ano zobaczymy. Nie zawsze mam do tego materiał. Zresztą to w ogóle jest pytanie, co grać. Skupić się na nowościach? Ograniczające. A jeśli nie, to jak daleko i do czego sięgać?

Wychowałem się na audycjach Jana Chojnackiego, Wojciecha Manna, Sławka Wierzcholskiego, trochę Włodzimierza Kleszcza i Andrzeja Jakubowicza, a w mniejszym stopniu Leszka Adamczyka (początki Jazz Radia). U Jana Chojnackiego i Sławka  Wierzcholskiego denerwowała mnie po pewnym czasie ta jednostronność – ów „bielszy odcień bluesa” – granie bluesa w gładszej, wybielonej postaci ograniczone na ogół do nowości. A historia zdawała się u nich zaczynać w latach 60. U Manna ta tendencja była jeszcze radykalniejsza. Jeden z najstarszych krążków, jakie słyszałem, to Nighthawks z Johnem Hammondem – 1979 rok. Tymczasem Kleszcz czy Jakubowicz potrafili grać przez całą audycję jednego artystę, co też było, bywało, mało atrakcyjne przy moim głodzie.

Radio musi być różnorodne. Toteż wiedziałem, że w pierwszych audycjach chcę zagrać np. Magic Slima, Furry Lewisa, „Boobę” Barnesa czy Ronniego Earla. I potem było, że gram czarnego bluesa, którego nikt już nie słucha (opinia jednego z niegdysiejszych kolegów radiowych, wcześniej związanego z radiem Wawa).  Moja odpowiedź: nie słucha, bo nie zna.

Aha! Jeszcze kwestia sposobu prowadzenia audycji. JR było wg mnie zawsze skierowane do ludzi młodych. Jeden ze znajomych, który dawno nie słuchał tego, co robię, jak zawsze lakoniczny, napisał: W porządku. Nie bardzo tylko podoba mi się, że zwracasz się do słuchaczy per „wy”. W końcu słuchają cię też ludzie w średnim wieku. Prawda, ale tu wychodzi coś, co nazywam „szkołą jazzradiową”. Może to być przez kogoś odebrane jako brak szacunku albo nieprofesjonalizm. Jako załoga JR zawsze stawialiśmy na naturalność czy klimat. Mówię o epoce Sorbeego, ale teraz jest niewiele inaczej.

Nim zacząłem prowadzić program, byłem stałym słuchaczem JR. Wiedziałem, jak działa; wiedziałem, że jest inne, bezpośrednie, spontaniczne. Nie mógłbym czytać z kartki napisanego wcześniej tekstu. Nie umiałbym też tworzyć jakiejś misternej bariery między sobą a człowiekiem po drugiej stronie, uprawiać jakiejś formy gwiazdorstwa. Poza tym zawsze mam świadomość, że całkiem znaczną liczbę słuchaczy znam osobiście, jestem z nimi na „ty”, niezależnie od wieku. Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie inaczej. Ech. Rozpisałem się.

Szczęśliwego Nowego Roku!!!

piątek, 29 grudnia 2006

Feelin' The Blues - jakie było, jakie jest, jakie będzie

Koniec roku to dobry czas na podsumowanie, na spojrzenie w najbliższą przyszłość, na odświeżenie poglądów.

W Polsce istnieje kilka zacnych audycji poświęconych bluesowi lub krążących w orbitach bluesa. Każda z nich ma swój charakter, który wynika z osobowości jej twórców i z okoliczności zewnętrznych.

Slwek Turkowski Godzina z BluesemMam to wyjątkowe szczęście, że prezentuję bluesa w radiostacji o profilu jazzowym. Rzecz jasna ma to swoje minusy. Jedno z kilku zdjęć FTB z anteny argumentowane było tym, że gram za dużo brzmień gitarowych. Faktycznie, wówczas miałem fazę na klimaty fat-possumowe – szorstki, diablo brudny gitarowy groove. Po pewnym czasie wróciłem do radia pod warunkiem, że będę grał więcej klimatów jazzowych. Pamiętam głos słuchacza: Super, tylko czy na dłuższą metę to nie będzie monotonne? W tej chwili mam absolutną wolność tego, co gram, choć staram się być czujny.

Pierwsza fundamentalna kwestia: nie prezentować muzyki wbrew sobie. Jeśli coś mi się nie podoba, nie przekonuje mnie, nie czuję, by było wartościowe, to jakim cudem mam uważać, że to spodoba się innym. Jest jeszcze drugi aspekt: w dziewięćdziesięciu procentach prowadzę audycję w oparciu o płyty z własnej półki, zakupione za pieniądze z własnej kieszeni. Trudno zatem, bym kupował krążki, które po zagraniu kilka razy w audycji będą tylko się kurzyć. A tak się składa, że coraz częściej słucham np. jazzu zahaczającego o blues, więc siłą rzeczy mam ochotę grać go w radiu. Wierzę, że ta na ogół nieznana albo zapomniana muzyka przypadnie do gustu słuchaczom. Toteż to się nie zmieni.

Wracam do Jazz Radia. Druga fundamentalna kwestia: kiedy zasiadam w poniedziałkowy wieczór za sterami JR to mam nadzieję, że słuchacz, który włączył radio o 19.30, nie wyłączy go o 20.00 tylko dlatego, że z głośników popłynie blues. Na ogół moi koledzy radiowcy prowadzą audycje w stacjach, gdzie króluje pop/rock. Muszą zmierzyć się z tym szokiem stylistycznym, którego doznaje ich słuchacz. Sławek Wierzcholski czuje się w obowiązku tłumaczyć elementy budowy gitary dobro albo opisywać otworki w harmonijce. Andrzej Jerzyk ma filozofię „przyciągnąć do bluesa przez rocka”. Ja zaś nie chcę, by wykształcony muzycznie miłośnik jazzu albo choćby, mówiąc ogólnie, człowiek o bardziej wyrobionym guście nudził się podczas audycji bluesowej. Tym bardziej że te oczywiste związki bluesa z jazzem są u nas, w naszej świadomości poważnie zachwiane. Ciąży na nas – na szczęście coraz mniej – piętno brytyjskiego boomu lat 60.

To tyle, jeśli chodzi o ogólne ramy, konwencję audycji.

poniedziałek, 25 grudnia 2006

Świąteczne porządki

Święta, święta!

A przed świętami trzeba było zmierzyć się z porządkami, sprzątaniem mieszkania. Lubię to i często włączam sobie wtedy muzyczkę. Blues nadaje się do tego świetnie. Zapominamy o tym, ale przecież blues to muzyka ludzi pracy, zrodziła się z pracy, była jej estetycznym i emocjonalnym uzupełnieniem. Rytm bluesa wiele zawdzięcza work songom, ale bluesmani mimowolnie inspirowani byli rytmem cywilizacji przemysłowej, stukotem maszyn, miarowym oddechem pociągu, tego typu odgłosami. No i jakoś przełożyli to na swoje dźwięki.

DSC_0538_1.jpg

Nie ma formy muzycznej, która potrafiłaby mieć intensywniejszą niż blues, naturalnie tworzoną motorykę. Rytm serca i rytm maszyny zlał się w jedno. Stąd pulsacja bluesa jest przeciwieństwem czysto mechanistycznego beatu pop-techno. Ale odbiegłem od tematu. 

Pamiętam, że kiedyś świąteczne porządki, szczególnie bieganie ze szmatką, idealnie uzupełniał mi Hooker. John Lee Hooker, bo Earl jeszcze nie zagościł w mej świadomości :).

Ale szukałem tym razem czegoś ze świąteczną nutą. Dobrze sprawdził się B. B. King – moja ulubiona płyta Blues On The Bayou z cudną istrumentalną miniaturką na początek (Blues Boy Tune). Zresztą B. B. ma w sobie coś słodkiego. Ten jego promienny uśmiech słychać również w muzyce.

Doskonale pracowało mi się przy koncercie Luthera Allisona Live '89Let's Try It Again. Znów kluczem okazał się pierwszy utwór Serious za znakomitą oszczędną partią instrumentów klawiszowych. Ta płyta jest względnie mało gitarowa, pokazująca soulowo-bluesowe oblicze Luthera.

Za to pomyłką okazała się Renee Austin. Jej momentami ostry głos po prostu mnie drażnił. Co innego Michelle Willson. Skoczne, zachodnie granie przemieszane z jazzowymi smaczkami i jej ciepły głos. Bajka! Na koniec odkryłem akustyczny album Blues Company. To Był strzał w dziesiątkę. Miłe melodie, stonowany głos, bo to już nie był album do „szorowania mebli” w pocie czoła :) Ba! Nawet znalazł się tu kawałek Christmas Eve, nieco smutny, acz milutki - w sam raz do ubierania choinki.

Wesołych Świąt raz jeszcze!

czwartek, 21 grudnia 2006

Na jesienną słotę

Szpetota jesieni zmusza do szukania poprawiaczy humoru. Mogą to być czekoladki, może to być odmóżdżające kino, ale czemu by nie poszukać jakiejś optymistycznej dawki dźwięków.

Co decyduje o tym, że odbieram muzykę jako optymistyczną? Ważne jest wszystko. Nie trzeba tłumaczyć, że wymalowani metalowcy prężący się do obiektywu i morderczo miętolący gitarki nastroju mi nie poprawią. Chyba że rozśmieszą, co jest wielce prawdopodobne, ale skuteczne tylko chwilowo. W moim przypadku obok aranżu, brzmienia instrumentów ważna jest barwa głosu wokalistki/wokalisty. Właśnie karmię się śpiewem Marcii Ball – nienajnowszą płytą Presumed Innocent. Jaki jest jej głos, że robi się cieplej? To raczej nie jest jakiś intensywny erotyzm. Być może to pewna bezpośrednia forma przekazu, bez pełnej artyzmu wypracowanej formuły. Być może Marcia posiada dar naturalności, a dodatkowo obdarzona została takim, a nie innym aparatem głosowym, który potrafi wykorzystać ku pokrzepieniu serc.

Innym ewidentnym przykładem jest twórczość Harrego Manxa. On też został sowicie „obdarzony”. Pełen wewnętrznego spokoju sposób śpiewania w połączeniu z fenomenalnym brzmieniem gitary lap steel czy owej niezwykłej veeny daje cudowne rezultaty!

Tak, te wschodnie instrumenty mają coś... Dajmy na to oud. Cudownie się go słucha, gdy gra Anouar Brahem. U niego oud jest niemal mistyczny. Nieco bardziej zmysłowy jest u Rabiha Abou-Khalila, który jest doskonały na każdą porę roku.

piątek, 15 grudnia 2006

Harry Manx - łączyć Ziemię i Niebo

Dostałem dwie płyty Harrego Manxa. Niezmiernie się ucieszyłem. Brakowało mi East Meets West, więc teraz mam komplet.

harry manx west eats meetKażdy artysta ma punkt szczytowy swej twórczości, taki climax. Harry Manx osiągnął go właśnie na West Eats Meet (dopiero teraz przyjrzałem się temu dziwnemu tytułowi). Manx w swej muzyce próbuje łączyć dwa odmienne światy. We wkładce do ostatniej płytki Mantras For Madmen Jest takie zdanie: Tak jak to widzę, blues jest jak Ziemia, muzyka hinduska jak Niebiosa. Znaleźć równowagę między nimi – to jest to, co robię. Na pierwszych dwóch płytach czuło się wyraźny dystans między niebem a ziemią. Nie miałem wątpliwości, w którym miejscu Manx sięga do tradycji Zachodu, a w której do Wschodu. Na West Eats Meet integracja jest najsilniejsza, najpełniejsza. Pewnie, że można znaleźć tematy silniej nasycone bluesem lub mniej. W ogóle z purystycznego punktu widzenia mamy do czynienia z muzyką folkową. Ale to dla mnie nie ma znaczenia.

W większości utworów stajemy twarzą w twarz z muzyką, której nie potrafimy sklasyfikować kulturowo. Często względnie hinduska pulsacja podszyta jest bluesowym groove'm. Czy to poprzednie zdanie jest przejrzyste? Raczej nie, ale staram się zwerbalizować ową manxową dwuznaczność muzyczną. Cudowne, że mamy tak oryginalnych myzyków. To jest muzyczny postmodernizm na całego!

Manx jest po prostu mistrzem. Przy tym jest doskonałym przykładem bluesowej alternatywy.

A propos alternatywy – w marcu do Czech przyjeżdża do Czech Otis Taylor! Trzeba by jakiegoś blues busa wykombinować ;)

czwartek, 7 grudnia 2006

Na tropach bluesa

Staram się znaleźć w różnych periodykach ślady bluesa. Na okładce Jazz Forum 10-11/2006 Nigel Kennedy; w środku wywiad z nim i recenzja płyty, na której na hammondzie gra wybitny instrumentalista Lucky Peterson – muzyk bluesowy. Ciekaw byłem, jak doszło do tego, że Kennedy wybrał właśnie jego. Peterson gra u boku ekstraklasy – Ron Carter, Jack DeJohnette, a przy tym nie jest i nigdy nie był związany z wytwórnią Blue Note.

lp_bn.JPG Kennedy dość obszernie mówi o artystach z albumu Blue Note Sessions: O doborze odpowiednich muzyków zdecydowały kompozycje, które się tu znalazły – tłumaczy. Wybór Lucky’ego Petersona też był dla mnie oczywisty. Potrzebowałem muzyka, który gra linearnie, a nie harmonizuje orkiestrowo. Poza tym jest to bluesowy organista i ma znakomity feeling. Po tym zdaniu prowadzący rozmowę Antoni Krupa przechodzi do następnego, zupełnie innego pytania. Szkoda. Chciałbym dowiedzieć się więcej, bo temat aż prosi się o rozwinięcie.

Jest jeszcze jeden znakomity fragment wypowiedzi Kennedy’ego: Intelekt w jazzie musi być jedynie cząstką całości. Jeśli zajmuje procent, to muzyka ta traci na wartości […]. Wiele rzeczy we współczesnym jazzie jest dla mnie przeintelektualizowanych. Zabawne i cudowne, że to jest opinia skrzypka klasycznego. To, co on mówi, to sedno problemu, a przy okazji błędne koło. Dziennikarze muzyczni chwalą rzeczy o walorach intelektualnych, bo tak już jest, to naturalne, że łatwiej pisze się, opisuje i opiniuje muzykę odwołującą się do intelektu. Siłą rzeczy muzycy, którzy posiłkują się ideami czerpanymi ze słowa pisanego, mogą się starać dopasować do pewnego kanonu myślenia muzycznego. Ci, którzy próbują inaczej, mają znacznie większy problem z przedarciem się do opinii publicznej, bo pisze się o nich mniej ciekawie albo i wcale.

nk_bs.JPGWygląda czasem na to, że światek jazzowy odnosi się z pewną wyższością wobec całej muzycznej reszty, a przy tym ma kompleks wobec klasyki. Piszę tak, bo zadziwiła mnie nieco recenzja płyty Kennedy’ego. „Cóż za bezczelność popełnia ten gwiazdor! Myśli, że jak jest świetnym interpretatorem klasyki, to poradzi sobie z jazzem! Hola, hola!” – ironizuję oczywiście, ale ileż intelektualizmu w recenzji jego płyty: Gra skrzypka czasem sprawia wrażenie, jakby wszystko było mu za wolno. Albo: Brak wyszukanych aranżacji, to wszystko wskazuje na premedytację! (wykrzyknik w oryginale). No tak, bo to przecież skandal, że muzyk wybrał i miał czelność zagrać tematy, które go (a fee, sorry) po prostu kręcą, ich granie sprawia mu frajdę. O zgrozo! Ani tematy, ani ich interpretacja nie są trudne i zbyt nowoczesne. Coś jakby zazdrość podana jest kawa na ławę: Fakt, iż jest się najlepszym klasykiem wśród jazzmanów, nie świadczy jeszcze o tym, że jest się dobrym jazzmanem. Czyż muszę dodawać, że autor recenzji Ryszard Borowski pomija dyskretnym milczeniem taki skandal jak obecność na płycie Lucky’ego Petersona. Czy wcześniej o nim słyszał?

Tak, ów intelektualizm jazzowy prowadzi do tego, że blues staje się tematem wstydliwym. Jest niemodny, bo nie daje się łatwo o nim pisać. Trzeba porzucić grzebanie w harmonii (echem takiego formalistycznego podejścia jest ohydny termin „dwunastotaktowiec” – kwintesencja pogardy „wyrafinowanego” krytyka), zapomnieć o wielorakich odniesieniach, kontekstach, ambicjach i nawiązaniach, a skupić się – przepraszam: rozluźnić! – na czystej muzyce, wstydliwie prostej, uczciwej, szczerej. Niestety to niełatwe.

Tego rodzaju podejście pojawia się nie tylko na tle twórczości Kennedy’ego. Wywiad z Patem Methenym zaczyna się w ten sposób: Przygotowując się do tej rozmowy, przesłuchiwałem kilkukrotnie Twą najnowszą płytę „Metheny Mehldau” i muszę przyznać, że jest to po prostu piękna muzyka. Czy masz coś przeciwko takiemu przymiotnikowi? Szczerze mówiąc, nie bardzo się zastanawiałem, czemu Metheny miałby się obruszyć, ale on sam nieco dalej to naświetlił: W Twym pierwszym pytaniu ukryte jest założenie, że coś, co pięknie brzmi, nie może być jednocześnie dobre. Innymi słowy, coś, co ze względu na wewnętrzny urok może wzruszyć, nie może być wysokiej jakości, ambitne, świeże. Takimi założeniami jest podszyte całe (niemal całe) dziennikarstwo jazzowe, więc siłą rzeczy nie ma w nim miejsca dla bluesa, takimi założeniami zniszczono fascynujący nurt soul jazzu kwitnący od końca lat 50. do początku 70.

tg_ji.JPGNieoczekiwanie na wątek bluesowy natknąłem się w wywiadzie z Tordem Gustavsonem, popularnym od niedawna pianistą norweskim. Bluesowy smak obecny jest nie tylko w sensie czysto muzycznym, ale jako pewna postawa twórcza, filozofia myślenia muzycznego, podejście do materii muzycznej: Granie w sposób piękny jest w gruncie rzeczy najbardziej uczciwą i najbardziej prawdziwą sztuką, jaką mogę tworzyć. Proste i bezpośrednie, każdy bluesman by się z tym zgodził, ale dla niektórych jazzmanów byłoby to żenująco naiwne wyznanie. Na pytanie o inspiracje muzyczne Tord potwierdza sugestie pytającego co do Gonzalo Rubalcaby, a po kilku zdaniach powiada:

Zawsze bardziej słuchałem wokalistów niż pianistów, ze względu na ich melodyczne myślenie. Jakich wokalistów? – pyta Paweł Brodowski.

Przede wszystkim śpiewaków bluesowych, jak Bessie Smith, Robert Johnson, Billie Holiday, która jest dla mnie największym muzykiem jazzowym na jakimkolwiek instrumencie. Zaskakujące, prawda? Rzecz jasna dziennikarz szybciutko odszedł od tego frapującego stwierdzenia, choć ponownie aż się prosiło, by temat pociągnąć dalej.

Znalazłem tu jeszcze jeden akapit, za który Gustavsona nosiłbym na rękach (swoją drogą ominąłem niestety jego niedawny warszawski koncert). Pianista odnosi się do czegoś, co nazywam „progresywizmem” – niszczące przekonanie, że trzeba ciągle tworzyć coś nowego, wielka obawa o krytykę w stylu „to już było”: Dążenie za wszelką cenę do nowatorstwa jest oparte na fałszywym rozumowaniu wywodzącym się z idei modernistycznych, które w przypadku muzyki klasycznej skończyły się na szkole wiedeńskiej, a w jazzie na awangardzie lat 60. […] Interesuje mnie tworzenie muzyki, która jest stuprocentowo uczciwa tu i teraz. Nie przeszkadza mi to, że spotykają się w niej różne inspiracje, ważne jest to, że jest ona uczciwa i że coś znaczy. A więc dla mnie „świeżość” jest lepszym słowem niż „nowość”.

Basta!

piątek, 1 grudnia 2006

XXVII WBN

XXVII WBN za nami. Kamień spadł nam z serca.BIG3.jpg Byliśmy zestresowani. Za dużo rzeczy szło jak po grudzie. Pewne kwestie udało się załatwić w ostatnim momencie. Studenci nie zawiedli i jako organizatorzy (tu czapki z głów dla Tomka Bielińskiego), i jako publiczność. To był frekwencyjnie rekordowy WBN.

Kiedy już jest po wszystkim, to sobie myślę, że nie mogło się nie udać. Klub doświadczony, dobrze wyposażony… Kwestie techniczne zawsze były naszą bolączką. Pamiętam koncert Trouta. Zdobyliśmy sprzęt, Lester był świetnie nagłośniony, a gwiazda… Walter stwierdził, że gra ze swoich „przodów”. Okazało się, że cały nasz wysiłek, by załatwić nagłośnienie, był niemal zbyteczny.

Wracając do tej edycji. W sumie fakt, że WBN-u nie było przez kilka miesięcy, że publiczność była wygłodzona tego groove’u, miał swoje znaczenie. Zresztą, nie ma co analizować. Skład całej imprezy był bardzo mocny. Devil Blues zabrzmiał od początku dobrze. Mają farta, że się tak dobrze rozumieją, czują wzajemnie. Podobają się. Nie pamiętam, żeby do radia ludzie pisali maile z zapytaniem, co to za polski zespół, co śpiewa po angielsku, a o Devili pytali: Jakiś Dawid?

Devil-Blues.jpg

Kiedy po zapowiedzi zszedłem ze sceny i wróciłem do naszego stolika, zobaczyłem, że między barem a nami jest całkiem tłoczno. Żałowałem, że ze sceny nie zachęciłem ludzi, by podeszli bliżej, bo wiem, że muzykom gra się trudniej, gdy napotykają barierę pustej przestrzeni. Zresztą Krzysiek Gorczak to potwierdził: Nic nie widziałem. Było pusto, aż tu nagle patrzę, a tu są ludzie pod sceną. Owszem, ze sceny przez światła dające po oczach niewiele widać. Ma to swój plus. Tak naprawdę Devile grali dla całkiem nieźle wypełnionej sali, tylko na początku to miejsce pod sceną jest zawsze pustynią.

Romek-Puchowski_4.jpgPotem Romek Puchowski. Romek to jest Romek, nie ma co! Spośród wszystkich polskich solistów gra chyba najbardziej dynamicznie, transowo. Jego rezofoniczna gitara brzmiała naprawdę mocno, gorzej było z akustykiem, który przebijał się znacznie słabiej. Ale też trzeba przyznać, że publiczność wypadła dobrze. Bardzo lubię obserwować reakcję widzów. Ich zasłuchanie, kolebanie, radość na twarzach, entuzjazm, bujanie się w rytm muzyki. To jest nagroda! Pewnie, że część gadała. Taki naród, że jak dać mu szansę, to będzie nawijał. (Jak mi zrobić stronę, to będę bazgrolił, he!). Ale przednia część sali naprawdę dała się porwać. No i brawa po każdym numerze, to taka charakterystyczna dla naszych wubeenowiczów serdeczność, życzliwość.

Skoro o życzliwości mowa to mi się też jej trochę dostaje. Ludzie mnie pozdrawiają, cieszą się, że nam się udało, dopytują, czy jesteśmy zadowoleni, pytają, co dalej, dziękują. Ta wdzięczność należy się w największym stopniu Piotrkowi, ale tak już jest, że skoro ja daję twarz, to często myśli się, że ja mam w tworzeniu WBN-u największy udział. Serdeczność, która panuje na WBN-ie, pomaga mi, kiedy muszę wejść na scenę. Wiem, że mam ludzi za sobą, że te wszystkie babole językowe będą mi wybaczone, że to, co mówię, nie zwisa im totalnie, że z sali nie usłyszę gwizdów albo jakiś bluzgów. Najtrudniejsze momenty to zakończenie występu, kiedy słyszę, że ludzie by jeszcze chcieli posłuchać i mi się serce rwie, by zaprosić artystów na bis. Ale czas goni. Jak tu przeciągniemy, to ktoś będzie musiał wyjść w połowie ostatniego koncertu. Bo autobus, pociąg, jutro praca. Jasne.

 

Przyszła pora na Phila Guy’a. Zespół zabrzmiał fantastycznie! Pełne zawodowstwo! phil guy and i_small.jpgTo był ich trzynasty koncert. Mieli prawo być zmęczeni. Szczególnie Jogi wyglądał na przygaszonego. Bartek opowiadał, że na trasie jest świetnie. Phil to bardzo równy gość, za to Feiner dość trudny. Zespół brzmiał i czasem wytwarzał klimat jakby to był band nawet nie z Chicago, ale gdzieś z Delty. Phil, jak to czarny, emanował jakąś aurą, dzięki której publiczność szybko go polubiła. Wiedziałem, że jestem w środku czegoś niesamowitego. A Bartek zagrał na hammondzie takie solo, że mi się łezka polała. Jak na Holmesach.

Dziś byłem bardzo pozytywnie naładowany. Ten koncert dał mi mocnego kopa energii, a poza tym zeszło ze mnie ciśnienie pt. „Jak to będzie”. Choć wiem, że niebawem znów zacznie rosnąć…