O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

środa, 25 lutego 2009

Cortazar i blues

Nie ukrywam, że ostatnimi czasy z tzw. przyczyn obiektywnych muzyki niemal nie słucham. Ba! Nawet gdy słucham, niezbyt często sięgam po bluesa. A jednak blues raz po raz wyskakuje mi tuż przed nosem niczym Filip z konopii. Całkiem na serio wpadłem na niego, czytając „Grę w klasy” Cortazara. Bohaterem jest niejaki Horacio Oliveira, „sfrancuziały Argentyńczyk”, jak został gdzieś określony. Rzeczywiście, choć książka jest nazywana perłą literatury iberoamerykańskiej, to do bólu przesycona jest francuskim duchem pisania. Rzecz dzieje się (zwłaszcza w pierwszej części) w środowisku paryskiej bohemy artystycznej, która niby spędza czas na wiecznych górnolotnych dyskusjach. Niech im będzie.

Jednakże podczas jednej z balang (może to słowo na wyrost – przeciętny polski imprezowicz wynudziłby się tam jak student na sympozjum, bo obecność alkoholu jest ledwie zaznaczona) tasują się nie tylko błyskotliwe myśli, ale i niezłe płyty, znani (mi) artyści. Lećmy nazwiskami: Bix Beiderbecke, Eddie Lang (ten, który grał gitarowe duety z Lonnie’m Johnsonem), Stan Getz, Lionel Hampton, Lester Young, Coleman Hawkins, Gillespie – wkurza Oliveirę „ten bebop”, więc malarz Etienne proponuje… Bessie Smith, jako drugi jej numer Empty Bed Blues, oto cytat:

Oliveira z trudem uświadomił sobie, że to wszystko rzeczywiście się dzieje. „Dlaczego tu, dlaczego klub, dlaczego te głupie ceremonie, dlaczego taki był ten blues, kiedy śpiewała go Bessie? – Orędownicy – pomyślał raz jeszcze, kołysząc się wraz z kompletnie pijaną Babs, która słuchając Bessie, cicho płakała, wzdrygając się od czasu do czasu w takt lub kontrapunkt, szlochając do środka, ażeby za nic nie oddalić się od tego bluesa pustego łóżka, nazajutrz buty w błocie, niezapłacone komorne, lęk przed starością, lustro w nogach tapczanu odbijające ranek z popiołu, bluesy, niekończący się cafard. - Gra w klasy, Kolekcja Gazety Wyborczej, s. 50



Nie wspomniałem jeszcze, że książka ma strukturę, która wymaga niejako skakania w różne miejsca, taki tryb shuffle (nie rytm). I tak z rozdziału 12 skaczemy do 106 – ot, mały przerywnik, gdzie natkniemy się na dwie strofy bluesa Johnniego Temple’a Between Midnight and Dawn i dwie strofy bluesa wokalistki Yas Yas Girl. Johnnie jest relatywnie znany, tworzył w latach 40., przenosił bluesa z delty do Chicago, w jego nagraniach pojawia się np. klarnet – do dziś rzadkość w bluesie, coraz mniej popularny instrument w jazzie. Yas Yas Girl czyli Merline Johnson dzis jest kompletnie zapomnianą artystką. Na stronach „Gry w klasy” jest też Armstrong, Bechet, Ma Rainey (bardziej lubiana niż Fats Waller). Pozwolę sobie na jeszcze jeden cytat z udziałem Big Billa Broonzego, bo nieźle oddaje klimat:



Pod tym czy też ponad tym Big Bill Broonzy zawodził See, See Rider, jak zawsze rzeczy pochodzące z jakichś nie do pogardzenia wymiarów zbiegały się razem, groteskowy kolaż, który należało dopasować do wódki, kategorii Kanta, tych odczynników przeciw wszystkim zbyt brutalnym zakrzepnięciem rzeczywistości. s. 56



Rzecz jasna padają też nazwiska klasyków – Brahmsa, Mozarta, Schoenberga, bodajże Weberna. To wszystko razem tworzy frapujący obraz bohemy tamtych czasów. Jakie miejsce zajmował tam blues? Co o nim myśleli bohaterowie, biorąc w tym samym momencie płytę Brahmsa, Broonzego i Ellingtona?

Pamiętajmy, że blues był w połowie lat 50. w Europie muzyczną nowinką. Można sobie wyobrazić, że każda banda snobów wrzucała płyty, by być „na topie”. Czy Johnnie Temple i Yas Yas Girl pojawili się tu przypadkowo, czy mieliśmy do czynienia z koneserami bluesa o jakich dziś trudno, czy też Cortazar dorwał jakąś przypadkową kompilację, o artystach nie miał pojęcia, ale bluesy przypadły mu do gustu, a dodatkowo dawały jeszcze jeden smaczek do iście wielosmakowej potrawy, którą przyrządził. Bardzo to prawdopodobne. (Pewien człowiek pokusił się o wyliczenie wszystkich wspomnianych w książce nawiązań do jazzu i nawet twierdzi, że zna kompilację, której Cortazar słuchał – http://mysite.verizon.net/ckearin/cortazarjazz.html) Jednak jeśli chodzi o Big Billa, trudno mówić o przypadku. Broonzy jako jeden z pierwszych bluesmanów odwiedził Europę w 1951 roku. Oliveira i jego kumple mogli nawet teoretycznie widzieć go na żywo. W Paryżu jego gospodarzem był prawdopodobnie Hughes Panassie, ówcześnie jeden z najważniejszych krytyków jazzowych. Jeden z najważniejszych bluesów Broonzego został właśnie za namową Panassiego zarejestrowany w Paryżu w 1951 roku. W Stanach nikt nie chciał tego wydać, bo tekst dość lapidarnie ujmował problem rasizmu. Cortazar cytuje strofę tego utworu, więc słuchał tych samych nagrań, które mam na płycie Black, Brown and White (zobacz dział Kanon). Sądzę, że traktował je z taką samą estymą jak, dajmy na to Colemana Hawkinsa. Słuchał jazzu na przemian z bluesem i klasyką. Poznał bluesa na długo przed angielskim boomem, przed kluczowym dziś sprzężeniem bluesa i rocka, które w świadomości wielu słuchaczy oderwało bluesa od jazzu.



Być może się mylę, ale mam wrażenie, że wczesne pojawienie się bluesa w Paryżu utrwaliło silniej niż gdzie indziej związki bluesa z jazzem – mam na myśli postrzeganie, percepcję terminu „blues”. Przypomnę, że to w Paryżu osiedlił się m.in. Memphis Slim czy Luther Allison; w Paryżu najlepiej czuł się T-Bone Walker, Hal Singel, tam też przebywała masa jazzmanów starszej daty.



Niestety nie znam dzisiejszej sceny francuskiej, ale weźmy choćby Grega Zlapa. Czy jego fascynacje i pomysły mogłyby przybrać taką a nie inną formę w Polsce lub Anglii? Zapewne nawet on nie mógłby udzielić odpowiedzi, ale jego muzyka broni mojej tezy. ;) Jego twórczość silnie orbituje wokół jazzu i bluesa. Nie ma oporów, by sięgać po elektroniczne smaczki, a gdy chce zagra i tango. Jego ostatnia płyta kręci się wokół tematów drogi inspirowanych filmem. Road Movie(s) proponuje nam czasem gwałtowne skoki między jazzującą, niepokojącą subtelnością a surową bluesową drapieżnością. Zaznaczam, że nie chcę pisać recenzji, ale muszę podkreślić, że Greg stworzył wręcz bezczelna miksurę, która musi frapować. I doprawdy nie wiem, czy znalazłbym wiele przykładów płyt, które robią to tak przekonująco. I może właśnie to Paryż (i Teksas? – jeden z tematów zagranych na płycie pochodzi z filmu Paris, Texas) jest odpowiedzią, dlaczego taki album mógł powstać i dlaczego jest tak dobry.