Rumpty Dumpty
– o, ten numer mnie zabija! Pulchny, funkowy groove, a na nim płynie szorstko partia saksofonu – zalotna niczym wcięta maturzystka, z takim fantazyjnym błyskiem w oku. Do tego pyszny, krwisty hammondzik i czuję, jak bąbelki buzują mi w głowie.
Ten krążek zaraża radością. Gdybym miał dość odwagi, zabierałbym go na każdą balangę. Piękna introdukcja Tima Luntzela na basie w Ode To Biblie Joe poprzedza śpiewającego hammonda. Gitara mocno siedzi w latach 70. Saksofonista Chris Cheek wznosi się na wyżyny. Calypso Boogaloo – to mógłby być bestseller w każdej nieco ambitniejszej rozgłośni pop. Trochę musiałem się przekonywać do niego, ale teraz go lubię. W Fallout znów temperatura jest diablo wysoka, jak na soul jazzowy numer przystało.
Album w zasadniczej mierze jest po prostu żywcem przeniesiony z okresu panowania soul jazzu. Brzmienie dalekie jest od klinicznej doskonałości telarcowych produkcji Jimmiego McGriffa. Chłopaki zachowali nawet schematyczną, brutalnie dwutorową stereofonię z tamtych czasów. Tyle, że nie mogę sobie przypomnieć, aż tak czadowych płyt ze wspomnianej epoki.
Mam jeden poważny żal. Dlaczego Rumpty Dumpty Pt. 2 jest ograniczony zaledwie do motywu?? Ha, Day and Night. No i któż tu śpiewa? Kto to El Mad Mo? Tak naprawdę ma na imię Norah – tylko tyle powiem. Conjunction Mars – odważę się powiedzieć, że ten numer jest seksowniejszy od oryginału Melvina Sparksa, zresztą jednego z ulubionych gitarzystów Tima. Na gitarze opętańczy riff gra Steve Walsh.
Dochodzimy do rozedrganego spoconego Soul Drums – tak, perkusja tu rządzi, ale wespół z saksofonem. W finale otrzymujemy najdłuższy ośmiominutowy funky balet. Jest nieco wolniejszy, dzięki temu nabiera niezwykłego transowego nerwu. Zabawa na całego.
O rany! Dlaczego takie płyty wychodzą tak rzadko? Przecież to hit!