O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

czwartek, 24 maja 2007

Blues jest wtedy...

Blues jest wtedy, kiedy człowiekowi jest źle. – Maciej Zembaty, Tratwa Blues

Akurat! Kiedy człowiekowi jest źle, to jest mu źle, łapie doła, ma deprechę i nie widzi inaczej. Blues to muzyka - ktoś musiał ją grać.

Blues jest wtedy, kiedy ktoś ma dość tego, że ma doła, więc już jest nieźle. Ma ochotę z tym skończyć, więc chwyta instrument i wypędza niebieskie cholerstwo z głębi trzewi. Trzeba mieć jaja, by grać, a nie tylko biadolić jak to jest źle.

Są tacy, którzy to lubią. Mówią - Ech, ale życie jest ciężkie - tylko nic z tym nie robią. Może nawet zachwycają się tym. Kochają powiedzenia typu: Życie jest jak papier toaletowy - szare, brudne i do dupy. Te typy nie wiedzą czym jest blues. Łapię doła jak o nich myślę. Bluesa grają ci, którym się COŚ (choć odrobinę) chce.

wtorek, 15 maja 2007

The Brooklyn Boogaloo Blowout - Kto spalił boczek?

Rumpty Dumpty

– o, ten numer mnie zabija! Pulchny, funkowy groove, a na nim płynie szorstko partia saksofonu – zalotna niczym wcięta maturzystka, z takim fantazyjnym błyskiem w oku. Do tego pyszny, krwisty hammondzik i czuję, jak bąbelki buzują mi w głowie.

bbb_who_burnt_the_bacon_1.jpgTen krążek zaraża radością. Gdybym miał dość odwagi, zabierałbym go na każdą balangę. Piękna introdukcja Tima Luntzela na basie w Ode To Biblie Joe poprzedza śpiewającego hammonda. Gitara mocno siedzi w latach 70. Saksofonista Chris Cheek wznosi się na wyżyny. Calypso Boogaloo – to mógłby być bestseller w każdej nieco ambitniejszej rozgłośni pop. Trochę musiałem się przekonywać do niego, ale teraz go lubię. W Fallout znów temperatura jest diablo wysoka, jak na soul jazzowy numer przystało.

Album w zasadniczej mierze jest po prostu żywcem przeniesiony z okresu panowania soul jazzu. Brzmienie dalekie jest od klinicznej doskonałości telarcowych produkcji Jimmiego McGriffa. Chłopaki zachowali nawet schematyczną, brutalnie dwutorową stereofonię z tamtych czasów. Tyle, że nie mogę sobie przypomnieć, aż tak czadowych płyt ze wspomnianej epoki.

Mam jeden poważny żal. Dlaczego Rumpty Dumpty Pt. 2 jest ograniczony zaledwie do motywu?? Ha, Day and Night. No i któż tu śpiewa? Kto to El Mad Mo? Tak naprawdę ma na imię Norah – tylko tyle powiem. Conjunction Mars – odważę się powiedzieć, że ten numer jest seksowniejszy od oryginału Melvina Sparksa, zresztą jednego z ulubionych gitarzystów Tima. Na gitarze opętańczy riff gra Steve Walsh.

Dochodzimy do rozedrganego spoconego Soul Drums – tak, perkusja tu rządzi, ale wespół z saksofonem. W finale otrzymujemy najdłuższy ośmiominutowy funky balet. Jest nieco wolniejszy, dzięki temu nabiera niezwykłego transowego nerwu. Zabawa na całego.

O rany! Dlaczego takie płyty wychodzą tak rzadko? Przecież to hit!

środa, 9 maja 2007

Carey Bell passed away...

Carey Bell już nie zaśpiewa, już nie dmuchnie w harmonijkę.

Cholera!

Tak mnie to wkurza… Spadają na łeb najgorsze wiadomości. Czuję się, jakby odszedł ktoś z mojej rodziny. A jeszcze 10 dni temu grałem jego kawałek w audycji – Bell Hop – jeden z największych hiciorów na mojej prywatnej blues-liście. Wykorzystałem go nawet w poprzedniej zajawce.

cb.JPGAch, Carey miał frazę jak nikt! Wypuścił iskierkę, lekkie tchnienie do środka harmonijki, a ta aż jęczała z radości. Wpuścił trochę więcej i ryknęło to to jak lew, ba stado lwów. Kto teraz będzie grał tak przecudowne pasaże. Carey był tak fantastycznym instrumentalistą, że rzadko zwracałem uwagę na jego śpiew. A przecież również był niepowtarzalny. Miał osobiste, prywatne wibrato, które potrafił grać tak samo na harmonijce jak i śpiewać. Właśnie słucham For The Love of a Woman – Carey tylko śpiewa, może dlatego więcej go słucham, więcej go słyszę. Jest stanowczy, konkretny jak prokurator. Nie ma za grosz liryzmu. Dość rzadko taki jest. A teraz właśnie wrzasnął instrumentem w Just Like You. Tak jedną nutą, jak to ON potrafił.

Był instrumentalistą stricte elektrycznym. To słychać, gdy gra akustycznie na płycie Second Nature. Album jest piękny (czyż w takich dniach, któryś mógłby nie być piękny?!), ale czuje się, że to nie jest żywioł Carey’a. Ten człowiek był zawsze duchem w Chicago. Gdzie jest teraz duchem? W Chicago.