Carey Bell już nie zaśpiewa, już nie dmuchnie w harmonijkę.
Cholera!
Tak mnie to wkurza… Spadają na łeb najgorsze wiadomości. Czuję się, jakby odszedł ktoś z mojej rodziny. A jeszcze 10 dni temu grałem jego kawałek w audycji – Bell Hop – jeden z największych hiciorów na mojej prywatnej blues-liście. Wykorzystałem go nawet w poprzedniej zajawce.
Ach, Carey miał frazę jak nikt! Wypuścił iskierkę, lekkie tchnienie do środka harmonijki, a ta aż jęczała z radości. Wpuścił trochę więcej i ryknęło to to jak lew, ba stado lwów. Kto teraz będzie grał tak przecudowne pasaże. Carey był tak fantastycznym instrumentalistą, że rzadko zwracałem uwagę na jego śpiew. A przecież również był niepowtarzalny. Miał osobiste, prywatne wibrato, które potrafił grać tak samo na harmonijce jak i śpiewać. Właśnie słucham For The Love of a Woman – Carey tylko śpiewa, może dlatego więcej go słucham, więcej go słyszę. Jest stanowczy, konkretny jak prokurator. Nie ma za grosz liryzmu. Dość rzadko taki jest. A teraz właśnie wrzasnął instrumentem w Just Like You. Tak jedną nutą, jak to ON potrafił.
Był instrumentalistą stricte elektrycznym. To słychać, gdy gra akustycznie na płycie Second Nature. Album jest piękny (czyż w takich dniach, któryś mógłby nie być piękny?!), ale czuje się, że to nie jest żywioł Carey’a. Ten człowiek był zawsze duchem w Chicago. Gdzie jest teraz duchem? W Chicago.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz