O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

środa, 17 października 2007

Rawa Blues 2007

Jak na jeden dzień wyjątkowo dużo wrażeń. Gdybym chciał i mógł być świadkiem wszystkiego, byłby to pewnie nadmiar. Ale tu chodzi też o to, by dla każdego znalazło się coś ciekawego. Założenie, że festiwal jest udany, gdy podoba mi się wszystko, jest absurdalne.

puste_biuro2.jpgWszystkiego też nie mam ochoty opisywać. Udało mi się usłyszeć kilka zespołów bocznej sceny. Pierwszym, który zapamiętałem, był Mizia & Mizia. Na Rawie występowali wielokrotnie i mam wrażenie, że do tego się ograniczają. Kochają chicagowskiego bluesa. Grają standardy, ale na szczęście nie tylko te najbardziej ograne. Wizualnie rzuca się w oczy niespójność albo niechlujność wyglądu. Jeden gitarzysta w marynarce, harmonijkarz w czerwonej bluzie polarowej (br…), drugi gitarzysta w koszuli. Trzeba się na coś zdecydować.  Podobała mi się gra gitarzysty slide, jego głos, choć niewybitny, dobrze się wpasował. Tylko niestety ciągle nie mogli się rozpędzić, trochę to rozlazłe było, bez pary.
Bardzo przypadł mi do gustu kompletnie nieznany zespół Puste Biuro. Duży skład: gitara, bas, perkusja, saksofon, śpiew i dwuosobowy chórek. Tu był żywioł, radość grania, zapewne w dużym stopniu zasługa wokalistki Karoliny Kidoń. Muzycznie – trochę w duchu Arethy Franklin, soul bluesa, bluesa, funku. Gdy Karolina śpiewała po polsku, słychać było troszkę Ewę Bem. Była zachwycona występem Janivy Magness. Wyraziła się po jej koncercie, że chciałaby „iść w tę stronę”. Trzymam kciuki.


Clezmer'sSkoro o wokalistkach mowa, to zupełnie inne klimaty preferowała pani ze Zbig Bandu (ależ dancingowa nazwa). Tu dominował blues rock nawiązujący do polskich klimatów a la Dżem, Nalepa, feeling Janis Joplin. Silny głos, pewność siebie na scenie, zaangażowanie. Też chciałbym, by trochę zamieszali na polskiej scenie.


Marek Motyka mógłby co do otyłości konkurować z Johnny Winterem. Taki bluesowy prawdziwek ze Śląska. Ukochał Freda McDowella. Jego gitara najpierw wydawała nieprzyjemne zgrzyty, ale potem zaczęła gadać z sensem. Brzmienie było ciekawe, ale takie też miał na niektórych płytach McDowell. Szkoda, że całkiem w porządku harmonijkarz, który mu towarzyszył, grał przesterowanym, elektrycznym brzmieniem.



Zupełnie nieznana grupa Clezmer’s okazała się kolejnym wcieleniem Blues Brothers, tym razem w jasnych garniturach. Jedynie wokalista, jako żywo John Goodman, paradował w czarnym. No i było wesoło, żwawo, radośnie. Poznawczo, jak zazwyczaj, boczna scena wypadła ciekawiej niż duża.

janiva_magness_cd.jpgMiałem szczęście być świadkiem czegoś, co nie każdemu dane było słyszeć i oglądać. Udało mi się zakraść na dużą scenę Spodka, gdy jednym uchem złapałem znajome dźwięki – soundcheck Janivy Magness! Na płytach jej głos robi wrażenie, ale to tylko płyta. Technika robi cuda. Można poza tym robić kilka wejść, wybrać najlepszą wersję. Ale tu słyszałem to na żywo, bez zciemy, głos Janivy brzmiał jeszcze piękniej. Ciary przeszły mi po plecach. Wiedziałem, że to będzie jeden z tych koncertów, których się nie zapomina. Dzięki pomocy Vicki znałem już skład i byłem nieco rozczarowany. Miałem cichą nadzieję, że usłyszę i zobaczę np. Zacha Zunisa albo i ho, ho! Ricka Holmstroma. Sam Meek – nic mi to nie mówiło. Ale warto zerknąć na jego stronę, przejrzeć listę artystów, których wymienia jako inspiracje. Budujące!

Duża scena bez zaskoczeń. Limbo z basistą zaprezentowali się jeszcze lepiej niż w Olsztynie. Big Fat Mama – poszli o krok dalej w nawiązaniach do funku lat 70. Nie dość, że grają groove Funkadelic czy Sly and Family Stone, to jeszcze wyglądają równie odlotowo. janiva_slawek.jpgWiem, że niektórzy krzywili się na tę szopkę. Mi to pasowało. Ale tu jedno „ale”. Ich występ trwał ponad 20 minut, może 30. W stosunku do całego koncertu to jak maxisingiel do album. Nie wiadomo, czy bym się nie zmęczył przy dłuższej dawce. Jak zawsze świetnie wypadło Terraplane (zapowiadane przez Janusza Konińskiego Ter-r-raplane). Grają, stojąc, przez co muza sprawia wrażenie bardziej dynamicznej. Nie wiem, może to tylko złudzenie, może jednak coś więcej. No i mają nowy materiał. Nie wiem, o co chodzi Wojtkowi Klichowi. Irek Dudek solo budzi większy podziw i szacunek niż ze stuosobowym big bandem.

Ok. Przyszedł czas na Storm Warning. Posłuchałem chwilę i stwierdziłem, że wolę nieco odpocząć przed koncertem Janivy. Dobrze wykorzystałem ten czas, bo udało mi się z nią chwilę porozmawiać, zrobić zdjęcie i jingiel dla radia. Czarująca kobieta!

bennie_slawek.jpgNo i przyszedł czas na koncert. Ile mogę się zachwycać nad jej śpiewem, głosem? Bez sensu. Nie ma co prawda tej siły, co Shemekia czy Nora Jean Bruso, ale więcej finezji, subtelności, erotyzmu. Czuje się większą lekkość stylu, bliższą klimatom Zachodniego Wybrzeża. Ważne też, że nie śpiewa ogranych standardów – żadnych Hoochie Coochie i Sweet Home C. A tematy Jeffa Turmesa są fantastyczne. You Were Never Mine – jedna z pieśni roku. Cały zespół był ekstra klasa co do groove’u, natomiast soliści nie rzucali na kolana. Może zresztą byli w cieniu Janivy. Zresztą, nie, nie, Sam Meek i Benny Yee (hammond, klawisze) są zawodowcami pełną gębą.

Wydawało się, że kończący festiwal Asylum Street Spankers skazani są na porażkę po rewelacyjnym koncercie Janivy. Pokaźny tłumek wyległ po autografy i płytę wokalistki roku. Podobno sprzedała płyty za 4000 $. Niezła sumka. A jednak ci, którzy zostali na Asylum wygrali. Pani i panowie dali czadu, aż dymiło. Postawili na show, humor, pastisz, kontakt z publicznością i jak na Rawę zupełnie nietypowy repertuar. Czy polska publiczność mogła nie pokochać Whammo, który krzyczał: „Cheese… bananas… piwo”? I z tymże piwem paradował po wybiegu, popijał, poił basistę, rzucał w publiczność. No, nie, to nie tylko to. Przede wszystkim zasługa luzu i dobrej muzyki, tematów bluesowych, country, nawet niby-hip-hopu, niby-jazzu, cytatów z hardrocka, folkowe pieśni irlandzkie, właściwie wszystko. Instrumentarium też niecodzienne: oprócz gitar akustycznych wszelkiego rodzaju, kontrabasu i zestawu perkusyjnego była mandolina, banjo, harmonijki i… piła. Aj, to była Rawa! Niełatwy będzie wybór następnej edycji.

asylum.jpg

wtorek, 16 października 2007

David Jacobs-Strain - w duchu Otisa Taylora

Robiąc porządki w bluesowych notatkach, trafiłem na info o płycie Davida Jacobsa-Straina. Pamiętałem tylko tyle, że album wzbudził mą ciekawość, ale później o nim zapomniałem. Stwierdziłem, że nim wyrzucę notkę, trzeba to jeszcze raz sprawdzić. No tak, gość nagrywa temat Otisa Taylora, R. L. Burnside’a i gra akustycznie.djs_sotwb.jpg A ja ostatnio znów mam niejaki głód akustycznego brzmienia. Te fragmenty, które przesłuchałem, zapowiadały całkiem niezły materiał. Poprosiłem Piotrka, by Jacobsa dla mnie kupił. Po kilku dniach płyta była w moich rękach. Zapytałem Piotrka: „No i jak? Słuchałeś?”. Uśmiechnął się: „Tak, podoba mi się. Tylko, wiesz, to jest Otis Taylor”. „No tak, ale DJS jest akustyczny” – żachnąłem się. Jednak gdy potem słuchałem, długo nie mogłem oprzeć się sugestywnej opinii kumpla. Tak, duch Otisa jest tu wyraźnie obecny i to celowo: ten sam producent – Kenny Passarelli, ta sama wytwórnia, wreszcie tematy Taylora i jego osoba wymieniona wśród mentorów.

Jednak David na szczęście nie jest tylko wiernym imitatorem. Przede wszystkim znakomicie opanował instrument, gitarę akustyczną, technikę slide, fingerpicking. Jego utwory nawiedza często duch Blind Williego Johnsona, szczególnie oczywiste jest to w pięknej etiudzie Poor Boy/Nobody’s Fault, ale i w Dark Horse Blues czy Wild Bill Jones. Mroczna i nieco frenetyczna atmosfera działa równie wciągająco, co twórczość Taylora. Musiałem się nieco przyzwyczaić do śpiewu Davida – to jeszcze młody chłopak i to trochę słychać, ale głos ma znakomity, przy odrobinie wyobraźni można go uznać za opętany. Atmosferę pomagają tworzyć Peter Joseph Burtt, który gra na niecodziennych etnicznych instrumentach: kora, elektryczna tamboura, mbira, cajon, djembe. Żałuję, że tak długo pomijałem ten album, ale cieszę się, że jednak go nie zlekceważyłem. Nowe muzyczne doznanie.