O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

sobota, 29 września 2007

Gary Primich - był i go nie ma

Jego śmierć mnie niebywale rozdrażniła. Dlaczego? Co się stało? Przecież był młodym facetem.

gp_mf.jpgAkurat do Garego Primicha podchodzę z sentymentem. Pamiętam, z jakim uczuciem odkrywcy słuchałem jego płyty Mr. Freeze. To były czasy, gdy z gorliwością nowicjusza słuchałem i nagrywałem audycje Sławka Wierzcholskiego i Jana Chojnackiego. Znałem już Williama Clarke’a, Butterfielda i Piazzę. Ale Gary Primich? W „Leksykonie” nie było o nim ani słowa, internet był niemal science-fiction, a ja trafiłem na jakąś hurtową wyprzedaż w Empiku. Brałem więc sterty płyt i z wypiekami na twarzy słuchałem, wiedząc, że 80% muszę odłożyć na półkę. Ale zdobyłem między innymi Rona Levego, J. B. Hutto, Roda Piazzę, Ronniego Earla i właśnie Garego Primicha. I to jego płyty słuchałem wówczas najczęściej. Z zachwytem i zadziwieniem. Znacie to uczucie odkrywcy, który dociera na nieznany bajeczny ląd?! Tym była dla mnie muzyka Primicha. A zaraz za zachwytem czaił się niepokój z nutą ekscytacji: Boże, przecież takich cudów, o których nie mam pojęcia, mogą być tysiące. Może się zakręcić w głowie. Tak właśnie rodził się we mnie pęd do poszukiwań – głębiej i głębiej, ciekawe, co jest za następnym zakrętem. A najlepiej smakują zdobycze samodzielne.

gp_cm.jpgNie spotkałem wcześniej jednocześnie takiej dawki energii i radości. Primich miał dar grania chwytliwego, zarówno jeśli chodzi o ogólną melodykę utworu, jak i jego sola. Pozytywne nastawienie do życia po prostu słyszy się w jego grze. Zresztą wystarczy zerknąć na okładkę płyty Company Man czy Ridin’ The Darkhorse, by przekonać się, że Gary był swój człowiek.

Stylistycznie oscyluje gdzieś wokół Zachodniego Wybrzeża, często wykorzystuje tematy Jeffa Turmesa, ale w większości jednak gra własne kompozycje. W jego numerach znajdziemy dużo rock’n’rollowo-jumpowej radosności, może nawet trochę hillbilly. A przy tym jego głos, też ciepły, pozbawiony jakiejkolwiek manieryczności, straight-ahead jak mawiają Amerykanie, był idealny do tych skocznych numerów. Prywatnie sądzę, że Mr. Freeze bije na głowę każdy album Roda Piazzy. Temat tytułowy wykorzystałem w poprzedniej zajawce audycji.

gp_rth.jpgNo i muszę przyznać, że żałuję, że tak rzadko prezentowałem jego muzykę. Na owe starsze albumy rzadko jest czas, a ostatni, również dobry, jakoś prześliznął się po mojej świadomości. Może zbyt silne piętno wywarły na mnie dwa klasyczne albumy, by ten mógł mnie powalić.

Artyści tacy jak Primich coraz bardziej otwierali mi oczy na głęboko ukryte wartości bluesa. Coraz bardziej ceniłem gości, którzy nie grali w stylu „Look at ME, man”; coraz jaśniej widziałem banalność popularnego blues-rockowego wirtuozerstwa, SRV bladł…

niedziela, 23 września 2007

Bob Stroger - Bob Is Back In Town - oczarowanie

Tak, właśnie oczarowanie! A może ogłupienie, a może starość i stetryczenie?! Dać dziadkowi byle jaką zabawkę, a posika się z radości. Ech, już nie wiem. Na zdrowy rozum płyta jak tysiące: doświadczeni faceci grają bluesa jak Bóg przykazał, nie szarżują, nie wysadzają sprzętu w cholerę, nie wchodzą w transowe nieziemskie rejony jak goście typu Kimbrough, groove często leniwy…

bs_bibit.jpgNo i czemu mi tak dobrze, kiedy tego słucham? Kto tu jest czarodziejem? Bob Stroger (ha, widziałem go w tamtym roku na Rawie!), który śpiewa spokojnie, od niechcenia, bez żadnego soulowego zacięcia, ot tak jakby śpiewał dla wnuka w kołysce czy przy goleniu lub w klubie dla pięćdziesięciu osób. Na basie po prostu rzetelnie robi swoje. A może Sam Burckhardt, który przysiadł z saksofonem na barowym stołku i wypuszcza zalotne frazy do rozmarzonej kelnerki, wspartej na łokciach o blat, wpatrującej się w niego sennymi oczyma. Sam wie, że jest łatwo ją spłoszyć, więc jest dość delikatny, powściągliwy, a przy tym romantyczny, czuły i wygrywa tak cudne nuty, jakby schwycił nimfę za stopy. A może czarodziejem jest Steve Freund, który gitarą może stworzyć własny kosmos. Na pozór bliźniaczo podobny do wielu innych, ale gdy przyjrzeć mu się bliżej – niepowtarzalny, samoistny, z dopieszczonym krajobrazem, pełen kwiecistych szczegółów, przemyślanych barw, harmonii, pejzaży, a przy tym idylliczny. W jego świecie świetnie odnajduje się pianista Kenny Barker, który nie waży się budzić zbędnych huraganów.

Ha! Nie wiem, być może klucz leży w jakiejś perfekcyjnej interakcji, porozumieniu dusz, wspólnych doświadczeniach. W końcu Bob, Sam i Steve tworzyli świetny team w zespole niezapomnianego Sunnylanda Slima. To pewnie ON ich nauczył, wyjawił zaklęcia.

Jaka muzycznie jest ta płyta? Diablo stylowa! Przeważają leniwe tematy, jak I’m Busy Man czy Stranged In St. Louis. Jazzujący Jazz Man Blues należy do wyjątków, ale i tempo jest szybsze niż zwykle. W ogóle to jest chicagowski blues, tak mówią, ale nie z szorstkiej szkoły Watersa, lecz raczej bardziej „sophisticated” – Slima czy Boya. W sumie bliższe to wrażliwości Percy’ego Mayfielda, Charlesa Browna, Mercy Dee Waltona.

O! jakie fantastyczne solo Barkera. Wyobraźcie sobie płytę nagraną przez facetów dla czystej przyjemności, muzyków o wyrobionym smaku, których tylko kawał szczerego grania, a nie jakieś sztuczki-magiczki, są w stanie uszczęśliwić. Są maksymalnie wyluzowani, nie muszą podlizywać się żadnej publice, przypodobywać komukolwiek, myśleć o następnym koncercie, satysfakcji menadżera… wtedy ci goście nagrywają taką płytę.

Jeszcze raz podkreślę. To jest najzwyklejszy album na świecie. To tylko ja zgłupiałem. I dla mnie jest PERFEKCYJNY.

PS. no cholera posłuchajcie tego sola Burckhardta w Blind Man Blues! A potem taki hammond, tak, TAKI, T-A-K-I cool_9.gif

sobota, 8 września 2007

Duke Robillard - World Full of Blues - przegląd stylów

Niewielu jest gitarzystów, którzy opanowali różne odcienie bluesa w takim stopniu jak Duke Robillard. Tym bardziej że artysta z premedytacją sięga do obszarów rzadko odwiedzanych, zapoznanych lub dla innych niebezpiecznych. Ledwie kilku instrumentalistów odnajduje się zarówno w specyficznym groovie T-Bone’a Walkera (Treat Me So Lowdown), bombastycznym funku (Six Inch Heels), jak i onirycznych kompozycjach Toma Waitsa (Low Side Of The Road). Ale punktem odniesienia przez cały czas jest głęboki blues. Na dwóch krążkach gitarzysta zebrał własne kompozycje i garść pomysłów jego muzycznych braci.

 

drwfob.jpgJest więc wzorcowy jump blues z precyzyjnie punktującą sekcją rytmiczną – Jump The Blues For You, taneczny soul blues Sweet Thing, gdzie Duke używa efektu wah wah, ciekawie rozwijający się Slim Jenkin’s Joint Bookera T. Jonesa. Miłośnicy klasycznego bluesa docenią chicagowski Everything Is Broken lub harmonijkowy Slam Hammer – na harmonijce Sugar Ray Norcia. Zapewniam, że łezka zakręci się co niektórym w oku, gdy wsłuchają się w przepiękny instrumentalny Blues Nightmare. Ach, nie sposób opisać tu wszystkiego, ale żałowałbym, gdybym pominął fantastyczną wersję Who Do You Love. Z ogranego na rock’n’rollową modłę hitu Duke wyłuskuje całkiem nowe barwy, standard Bo Diddley’a brzmi nieco jak country and western, zaś Duke śpiewa dziwnym, niskim głosem. Nie omieszkam dodać, że koneserzy jazzowego oddechu też znajdą kilka perełek, jak choćby Bounce For Billy (hołd dla Billy’ego Butlera), Bright Lights Big City w aranżacji Eddiego Vinsona i Cannonballa Adderley’a, a i to nie wszystko.

 

Robillard jest otwartym, serdecznym człowiekiem, który dzieli się pasją nie tylko jako muzyk, ale również gawędziarz. Toteż każdy utwór opatrzył komentarzem. I znów – zadziwiająca jest ilość gitar, których używa: Telecaster, Galanti, Epiphone, Gibson 335, Gibson Les Paul 58, Grestch, Airline… Na szczęście muzyka nie jest zdominowana brzmieniem gitary. Dzięki temu otrzymujemy wysmakowane, więcej niż solidne (115 minut), spektrum bluesowych klimatów z najwyższej półki. Tym bardziej cieszyć się można, że pod koniec marca mistrz wystąpi w Polsce na dwóch koncertach.

 

niedziela, 2 września 2007

James Hinkle - stylowy miszmasz

Weźmy Love From a Fool! Czyż ten numer nie jest rewelacyjny?! Otwiera go gitarowy riff zdeptany szorstkim wrzaskiem saksofonu i mocna maszyna w sosie a la Blues Brothers rzuca pod nogi pełne garście radości. Aż chce się skakać – nie ma że inaczej. A jak solo na klawiszach gra Robert Cadwallader, to jakże jest słonecznie. A po palcach depcze mu Johnny Reno ze swoim seksownym rhythm’n’bluesowym solem saksofonowym. Nie wiem, czemu recenzent „Blues Revue” tak narzeka na głos Jamesa. Mi on pasuje. Może nie jest Bobbym Blandem czy Delbertem McClintonem, ale dobrze się go słucha. Porównałbym jego przyjemny śpiew do aksamitu Kena Saydaka. Owszem, James ma ograniczoną skalę, ale nigdy nie popełnia faux pas. Mam włączony w odtwarzaczu tryb shuffle, więc utwory lecą w innym porządku. Teraz słyszę funkowy Ain’t Gonna Make That Call. Szlachetne jazzujące gitarowe solo – nie powstydziłby się go Duke Robillard – zapewniam. Do tego kolorowy hammond i intensywny groove na pięć…

 

James Hinkle Blues Now Jazz LaterOstatnio niewiele rzeczy podoba mi się od deski do deski, ale to, co zrobił Hinkle, podchodzi mi w stu procentach. East Dallas Dagger – taki akustyczny kawałek. Gitarzyści, którzy siedzą w elektrycznym graniu, na ogół nie robią perełek akustycznych – tak jest i tym razem, ale temat pozytywnie buja, jak klasyczne numery Jimmiego Reeda, a to już dużo. A teraz dostojny bluesior zatytułowany Brother Love. Mistrzem takich form jest… Toscho Todorovic z Blues Company. Fani mrocznych, księżycowych bluesów Nalepy też mogą być uwiedzeni. Ja jestem. Tak w ogóle to James kupił mnie już pierwszym rasowym shuffle Track You Down – tam są takie fajne uderzenia gitarki, tyle powietrza, oddechu, że Matko Boska! Do tej samej rodziny należy nieco bardziej funky Things Change.

 

Płyta Blues Now Jazz Later to niezły miszmasz stylów, bo na przykład Minor Mule to bardzo zgrabny swing z lat 30. z figlarną partią na pianinie. Ale James też nie próżnuje. Och, to znakomity gitarzysta, bez dwóch zdań. Z kolei That’s Was Then znów mocno jazzujący – brzmienie Barney’a Kessela i śpiew z zacięciem Nat King Cole’a. Mocno zadziwił mnie temat zydeco Say It To Me One More Time. James śpiewa tu troszkę w manierze swamp bluesowej (Slim Harpo, Lightnin’ Slim). Tymczasem I Hear Stories to może najbardziej klasyczny chicagowski blues, gdzie głos lidera przypomina barwą Eddiego C. Campbella – wiem, że to dziwaczne skojarzenie, ale naprawdę tak jest. Ain’t Looking Back No More – kurcze, jaki zajefajny rock’n’rollik. Oj, polscy fani bluesa nie lubią takiego grania, przecież za dużo tu jest szczęścia, za dużo jaja, za-zbyt-niepoważne, matko, do remizy z tym! A ja uwielbiam, fiu! Jeszcze tylko wspomnę burrellowski Bopped In The Mouth. Basior plumka jak lubię. To na zrazie.