Jego śmierć mnie niebywale rozdrażniła. Dlaczego? Co się stało? Przecież był młodym facetem.
Akurat do Garego Primicha podchodzę z sentymentem. Pamiętam, z jakim uczuciem odkrywcy słuchałem jego płyty Mr. Freeze. To były czasy, gdy z gorliwością nowicjusza słuchałem i nagrywałem audycje Sławka Wierzcholskiego i Jana Chojnackiego. Znałem już Williama Clarke’a, Butterfielda i Piazzę. Ale Gary Primich? W „Leksykonie” nie było o nim ani słowa, internet był niemal science-fiction, a ja trafiłem na jakąś hurtową wyprzedaż w Empiku. Brałem więc sterty płyt i z wypiekami na twarzy słuchałem, wiedząc, że 80% muszę odłożyć na półkę. Ale zdobyłem między innymi Rona Levego, J. B. Hutto, Roda Piazzę, Ronniego Earla i właśnie Garego Primicha. I to jego płyty słuchałem wówczas najczęściej. Z zachwytem i zadziwieniem. Znacie to uczucie odkrywcy, który dociera na nieznany bajeczny ląd?! Tym była dla mnie muzyka Primicha. A zaraz za zachwytem czaił się niepokój z nutą ekscytacji: Boże, przecież takich cudów, o których nie mam pojęcia, mogą być tysiące. Może się zakręcić w głowie. Tak właśnie rodził się we mnie pęd do poszukiwań – głębiej i głębiej, ciekawe, co jest za następnym zakrętem. A najlepiej smakują zdobycze samodzielne.
Nie spotkałem wcześniej jednocześnie takiej dawki energii i radości. Primich miał dar grania chwytliwego, zarówno jeśli chodzi o ogólną melodykę utworu, jak i jego sola. Pozytywne nastawienie do życia po prostu słyszy się w jego grze. Zresztą wystarczy zerknąć na okładkę płyty Company Man czy Ridin’ The Darkhorse, by przekonać się, że Gary był swój człowiek.
Stylistycznie oscyluje gdzieś wokół Zachodniego Wybrzeża, często wykorzystuje tematy Jeffa Turmesa, ale w większości jednak gra własne kompozycje. W jego numerach znajdziemy dużo rock’n’rollowo-jumpowej radosności, może nawet trochę hillbilly. A przy tym jego głos, też ciepły, pozbawiony jakiejkolwiek manieryczności, straight-ahead jak mawiają Amerykanie, był idealny do tych skocznych numerów. Prywatnie sądzę, że Mr. Freeze bije na głowę każdy album Roda Piazzy. Temat tytułowy wykorzystałem w poprzedniej zajawce audycji.
No i muszę przyznać, że żałuję, że tak rzadko prezentowałem jego muzykę. Na owe starsze albumy rzadko jest czas, a ostatni, również dobry, jakoś prześliznął się po mojej świadomości. Może zbyt silne piętno wywarły na mnie dwa klasyczne albumy, by ten mógł mnie powalić.
Artyści tacy jak Primich coraz bardziej otwierali mi oczy na głęboko ukryte wartości bluesa. Coraz bardziej ceniłem gości, którzy nie grali w stylu „Look at ME, man”; coraz jaśniej widziałem banalność popularnego blues-rockowego wirtuozerstwa, SRV bladł…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz