O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

środa, 25 lipca 2007

Rolling Stones - powiew wolności

Słuchałem dziś rozmowy ze Zbigniewem Hołdysem, który wspominał koncert Rolling Stones z 1967 roku. Wtedy ich muzyka była powiewem wolności („ten zespół miał w sobie potężny ładunek wolności, niezależności”), przejawem buntu wobec schematu życia lat 60. Ten bunt poniekąd zdefiniował charakter muzyki rockowej. Hołdys podkreślał, że w tamtych czasach taką muzykę nazywano r’n’b – rhythm and blues. Mniej więcej, chyba częściej rock’n’roll, nieistotne.

Wolność i bunt – Hołdys w moim odczuciu niemal stawiał znak równości między oboma pojęciami. Naszła mnie myśl, że rockowego powiewu wolności, raczej pragnienia nieskrępowanej swobody, nie byłoby, gdyby nie blues. Zawsze podkreśla się dług rocka wobec bluesa, ale tylko w sensie muzycznym, formalnym (harmonia, rytm, instrumentarium). Pomija się wątek emocjonalno-ideowy. Poczucie wolności zawarte jest w bluesie od zarania, immanentnie. Ale bluesman zdaje się czasem bezradny wobec wolności i do-wolności. Wygrywa ją muzyką, zachłystuje się i czasem stara wykorzystać. Tymczasem rockman jest na wolność pazerny, chciałby jej więcej i więcej, choć nie wie po co. Dostrzega te płaszczyzny, gdzie wolności mógłby mieć więcej, a nie ma, więc się buntuje.

Wówczas (w latach 60.) tak to działało. Dziś koncert Stonesów siłą rzeczy ociera się o farsę. Przepite tatuśki świrują na gówniarzy – tak to się kojarzy. I na pewno nie jest to jakieś niebotyczne wydarzenie. Dziś koncert Rolling Stones to nie większa sensacja niż Rod Steward, Red Hot Chili Peppers czy Depeche Mode. Historia.

niedziela, 22 lipca 2007

Willie King - One Love

W głośnikach Willie King. Pomyślałem sobie, że pasuje do jutrzejszej audycji. Jego muzyka zawiera pewną letniość. A jutro zamierzam pograć trochę muzyki niewymagającej. Będzie bez opowieści, bo po co. W środku lata zachęcać ludzi do myślenia to niemal grzech, więc chcę wybrać trochę leniwych numerów.

wk_ol.jpgKing nagrywa zawsze tę samą płytę. Bezpretensjonalny bluesior grany na zardzewiałych wzmacniaczach w jakiejś starej budzie. Żadnych fajerwerków. Ociera się, chyba całkiem świadomie, o amatorszczyznę. Szczególnie nie mogę słuchać jego harmonijkarza. Również dziewczyna w chórkach pięć minut wcześniej nalewała piwo za barem, a teraz postanowiła się nieco rozerwać. No a jakiś gość całą tę niewinną zabawę postanowił zarejestrować i ku uciesze uczestników wydać. Kto to będzie lubił?! Kto to kupi? Zakochany w marzeniach o znalezieniu się w takim miejscu bluesfan spragniony nieocenzurowanego autentyzmu? Znudzony klinicznymi produkcjami poszukiwacz muzycznego brudu? Ale akurat ta płyta nie jest tak szczególnie brudna. Owszem, powietrze między głośnikami jest pełne dymu i kurzu, ale nie szarpie uszu fat-possumowym szaleństwem. Ile można słuchać takiej muzyki?

Jeśli mam być szczery, to ową sennością jestem trochę znudzony. Gdyby to była debiutancka płyta Williego, to co innego. A tak, niestety…

Down-home go home.