Słuchałem dziś rozmowy ze Zbigniewem Hołdysem, który wspominał koncert Rolling Stones z 1967 roku. Wtedy ich muzyka była powiewem wolności („ten zespół miał w sobie potężny ładunek wolności, niezależności”), przejawem buntu wobec schematu życia lat 60. Ten bunt poniekąd zdefiniował charakter muzyki rockowej. Hołdys podkreślał, że w tamtych czasach taką muzykę nazywano r’n’b – rhythm and blues. Mniej więcej, chyba częściej rock’n’roll, nieistotne.
Wolność i bunt – Hołdys w moim odczuciu niemal stawiał znak równości między oboma pojęciami. Naszła mnie myśl, że rockowego powiewu wolności, raczej pragnienia nieskrępowanej swobody, nie byłoby, gdyby nie blues. Zawsze podkreśla się dług rocka wobec bluesa, ale tylko w sensie muzycznym, formalnym (harmonia, rytm, instrumentarium). Pomija się wątek emocjonalno-ideowy. Poczucie wolności zawarte jest w bluesie od zarania, immanentnie. Ale bluesman zdaje się czasem bezradny wobec wolności i do-wolności. Wygrywa ją muzyką, zachłystuje się i czasem stara wykorzystać. Tymczasem rockman jest na wolność pazerny, chciałby jej więcej i więcej, choć nie wie po co. Dostrzega te płaszczyzny, gdzie wolności mógłby mieć więcej, a nie ma, więc się buntuje.
Wówczas (w latach 60.) tak to działało. Dziś koncert Stonesów siłą rzeczy ociera się o farsę. Przepite tatuśki świrują na gówniarzy – tak to się kojarzy. I na pewno nie jest to jakieś niebotyczne wydarzenie. Dziś koncert Rolling Stones to nie większa sensacja niż Rod Steward, Red Hot Chili Peppers czy Depeche Mode. Historia.