29 listopada w naszym pięknym mieście zagra Frank Morey. Jego muzyka mieści się w andrzejowo-jerzykowym terminie „Okolice Bluesa”, tyle że nie z jego strony. Jeśli jednak ktoś lubi odjechane amerykańskie klimaty, to szybko da się kupić.
Podobnie i ja – ani się obejrzałem, gdy coraz łapczywiej zacząłem chłonąć te dźwięki, ten feeling. Tu nieważne są poszczególne nuty, ta muzyka jest jak gorący strumień emocji, płynie, a ty zanurzasz się, nogi robią się miękkie, wzrok nieprzytomny i nagle znajdujesz się gdzieś na zachodnim wybrzeżu Stanów, siedzisz w zadymionej knajpie, nie pamiętasz, co wczoraj robiłeś i masz gdzieś to, co będzie jutro.
A kiedy sięgnąłem po książkę Jacka Kerouaca, po W drodze, już było po mnie. Kerouac to przepis na złapanie smaku Moreya. Choć on sam się do tego nie przyznaje, ale to COŚ jest w powietrzu, którym obaj oddychają. Złapcie ten motyw…
Ale wtedy jeszcze tańczyli na ulicach, jakby mieli kuku na muniu, a ja kusztykałem za nimi, tak jak przez całe życie kusztykam za fascynującymi mnie ludźmi, bo dla mnie prawdziwymi ludźmi są szaleńcy ogarnięci szałem życia, szałem rozmowy, chęcią zbawienia, pragnący wszystkiego naraz, ci, co nigdy nie ziewają, nie plotą banałów, ale płoną, płoną, płoną, jak bajeczne race eksplodujące niczym pająki na tle gwiazd, aż nagle strzela niebieskie jądro i o tłum krzyczy „Oooo!”.
Jack Kerouac, W drodze, PIW Warszawa 1993, s. 11.
I let it roll. Take the good times when it come
Put down the whiskey cocaine and guns
Let the good times roll…– Frank Morey, Let It Roll
Jeszcze nie zdążyłem się wgramolić na platformę, a już ciężarówka ruszyła z łoskotem; zatoczyłem się, jeden z pasażerów mnie złapał, usiadłem. Ktoś mi podsunął flaszkę hary, w której zostało coś na dnie. Pociągnąłem, zachłysnąłem się obłędnym, lirycznym, dżdżystym powietrzem Nebraski.
– Fruuu, jedziemy! – rozdarł się szczeniak w baseballowej czapce, chłopaki wrzuciły sto dziesięć i wyprzedzały wszystkich na szosie. – Jedziemy już tym draństwem od Des Moines. Ci faceci w ogóle nie stają. Co jakiś czas trzeba wrzeszczeć, żeby się dali odlać, bo inaczej człowiek musiałby chyba lać w powietrze, no i trzymać się, brachu, dobrze się trzymać.
s. 30–31.
My pocket are empty
My throat is dry
My Hades in my hands
I’m asking, „Why me lord why”
If the whiskey do my talking – I’m in for a quiet night… – Frank Morey, Dry Up
Meksykaneczka spała u mnie na kolanach. Wyglądałem pożądliwie przez okno – domy zdobione sztukaterią, palmy, zajazdy, całe to szaleństwo, łachmaniarska ziemia obiecana, niezwykły kraniec Ameryki. Wysiedliśmy z autobusu przy Ulicy Głównej, która nie różniła się od głównej ulicy, kiedy wysiada się z autobusu w Kansas City, Chicago czy Bostonie – kamieniczki, brud, wokół snują się rozmaite indywidua, tramwaje suną ze zgrzytem przez ten beznadziejny świt, kurewski smród wielkiego miasta.
s. 101–102.
This town never stopping
Barhoppin people walk in circles
Theirs is music down on middle street
Dancing down in market square… – Frank Morey, Moonlight
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz