Oj, jak chwyta! Fortepian – dziwne, jedyne w swoim rodzaju połączenie skromności i rozmachu. Potrafi być całą orkiestrą, a jednocześnie jest niezwykle oszczędny, niczym dystyngowany dżentelmen. Przy całej potencjalnej dzikości zawsze jest kulturalny i nigdy wulgarny. Mędrzec wśród instrumentów. Przynajmniej w przypadku Ray’a Bryanta.
Miłość do solowych koncertów na fortepian spadła na mnie jak oświecenie. Najpierw był Little Brother Montgomery, potem Sunnyland Slim. Nie to, że byłem koneserem, po prostu były to pierwsze płyty na jakie w naszych ubogich polskich sklepach trafiłem. Takie to było inne.
I dziś Ray’a słucham z podobną lubością. Dwóch wspomnianych panów finezją bije na głowę, choć oni nie ustępują mu stylem i mocą.
Właśnie słucham St. Louis Blues. Ray dość solidnie trzyma się linii przewodniej, choć zdarzają mu się gwałtowne odjazdy, szczególnie w finale.
Ray Bryant – jazzowy pianista, bluesowy pianista. Na koniec boogie woogie… Ellingtona.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz