Co na skołatane nerwy? Co na rozstrój umysłu, na szum w głowie, na chaos? Co na ostatnie dwie godziny przed północą w czasie pełni księżyca? Co na nadmiar liter na białym tle monitora LCD, co? Kto powie ci przekonująco: Uspokój się, wyluzuj! Kto, do cholery, zrobi to lepiej niż Lightnin’ Hopkins?!
Sam „Lightnin’” Hopkins wie o mnie wszystko. Ja z kolei znam go od setek lat. Jest zawsze nieco sterany życiem, zawsze ciut obojętny wobec gorączki wielkiego miasta, zawsze po rozmowie z Bogiem, który nie miał dla niego czasu i powiedział, by poszedł do diabła. Hopkins gra bluesa na falach oceanu. Siedzi w rozlatującej się łupinie, na spokojnej fali, bez potrzeby powrotu na ląd. Buja mnie niemal niedostrzegalnie, ale czuję nadchodzącą błogość jak dziecko w kołysce.
Lightnin’ mógłby grać jednego bluesa całą wieczność. Jak Son House, tyle że Son jest delficką Pytią wijącą się w transie, Lightnin’ zaś jest wszechwiedzącym mędrcem, który przeszedł przez stan nirwany i wrócił na ziemię. Teraz wie, że struny służą do wyrażania doskonałości, a doskonałość jest prostotą.
Ten kto znalazł, nie szuka.
Fenomen bluesa polega na duchowości przejawiającej się w emocjach. Niestety najgłębszy aspekt tej duchowości jest tak ulotny, że nie sposób go przenieść na język słów. Wyrazić słowami możemy tylko emocje i ekspresję dostępną, wykształconą w naszej kulturze. Dlatego blues, ta esencja bluesa obecna u Lightnin’a, wręcz namacalna, nijak nie daje się precyzyjnie uchwycić. Tak naprawdę mieści się gdzieś między sensem ukrytym w słowach „czucie” i „objawienie”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz