O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

piątek, 1 lutego 2008

Gospel? hm... musi być chór?

Dwa tygodnie temu byłem na występie chóru gospel, gdzie występowała nasza przyjaciółka. Byli tam też nasi bliscy znajomi, i o dziwo, również im się podobało. Wobec tego przy pierwszej lepszej okazji wpadłem na pomysł pokazania im koncertu Blind Boys of Alabama, koncert galowy z pompą, gośćmi (między innymi Robert Randolph), no cudo. Ogromnie się wzruszałem, gdy oglądałem go po raz pierwszy.

No dobrze, odpalamy. Siedzi pięciu starszych panów, ubranych na czarno. Za ich plecami zawodowa maszyna – sekcja rytmiczna, gitary, hammond (John Medeski). Jak to, to jest gospel?! A gdzie chór? – to było pierwsze pytanie. Nie ma chóru, oni tak grają – wyjaśniłem lekko zbity z tropu. E…. bez chóru, to co to za gospel. A po co ten zespół gra, on wszystko psuje.Tak się gra współczesny gospel, nie musi być chóru, by był gospel – próbowałem tłumaczyć, dziwiąc się sam sobie, że stoję w obliczu jakiś dziwnych wyobrażeń. Są w ludzkiej głowie pewne schematy, których łamanie wywołuje konsternację. Kurcze, to jakieś dziadki śpiewają różne popularne kawałki i to ma być gospel! (W repertuarze była między innymi pieśń People Get Ready Curtisa Mayfielda). Uśmieszki wywołał również jeden z wokalistów śpiewający falsetem. Po winie wiele rzeczy jest śmiesznych. No, nie powiesz mi, że TO jest gospel – triumfująco powiedziała Ania, słysząc motyw, który zazwyczaj kojarzy się z Domem Wschodzącego Słońca albo opowieścią więzienną o Funflu (Kult). Nie może przecież mieć nic wspólnego z gospel taaaki temat, choć szybko podważyłem tę pewność. Tłumaczyłem, że to Amazing Grace, stary hymn chwalebny, tu nawiązujący melodycznie do House of The Rising Sun - starej pieśni angielskiej (kto zresztą wie, co było pierwsze i co na czym oparte). No dobrze, to dlaczego to jest gospel? – padło pytanie. Zmęczony, skonsternowany i niepewny, jak mogę wytłumaczyć oczywistość, odparłem, że pewnych rzeczy nie da się odciąć jak nożem, tym bardziej że na gospel i bluesie opiera się cała muzyka rozrywkowa. Zniechęcony przerzucałem utwór po utworze, widząc, że naszych gości jedynie męczę, a może i obrażam poczucie wszechwiedzy. Trochę dłużej zatrzymałem się w żywiołowym finale, który wydawał mi się już esencją gospelowej motoryki, i usłyszałem, że trochę to przypomina… country, dodatkowo: Nie lubię, jak oni ciągle grają to samo. Kompozycja rozwijała się w typowo transowy sposób.

Niezły kubeł zimnej wody. Wszędzie można usłyszeć wszystko. Podobno nasz umysł dopasowuje smaki i lepiej wyczuwa te, które już zna. Im więcej potraw kosztujesz, tym bogatszy bank danych ma twój mózg. Tak samo musi być z muzyką. To, co dla mnie jasno wyczuwalne, dla innych jest jedynie mglistym galimatiasem dźwięków. To tak jakby ktoś pił ledwie parę razy w życiu białe wino, ale i czerwony likier. Gdy potem dostanie czerwone wino, obrazi to jego „wyrafinowane” poczucie smaku. Jak to, wino? Przecież to jest czerwone!

A gospel? No cóż. Blind Willie Johnson grał gospel tylko z gitarą, czasem z żoną. Do dziś czasem jest traktowany jako bluesman, bo środki jego ekspresji były wykorzystywane przez gitarzystów bluesowych. W latach 40. było mnóstwo zespołów gospel, np. kwartetów jak Golden Gate Quartet. Koleżanka poczuła się niemal obrażona, gdy powiedziałem: Jak myślisz, że gospel to tylko chór a cappella, to tak jakbyś o bluesie myślała tylko w kategoriach: siedzi starszy czarny gość i gra na gitarze. To stereotyp. No cóż. Tyle na dziś.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz