O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

niedziela, 9 marca 2008

Moja droga do bluesa

Sądzę, że nowa strona to dobra okazja, by zamieścić stary jak świat tekst, który napisałem jako odpowiedź na apel redakcji „Twojego Bluesa”. Taka prywatna historia odkrywania/poznawania bluesa. Oto poniższy tekst, który ujrzał światło dzienne w numerze 2 (5) czerwiec 2001 pt. Muddy to był gość. Oj, jak dawno to było...





Wszystko zaczęło się w mało określonym czasie na początku lat 90. Muzyka w szkole była częstym tematem dyskusji. Olbrzymia popularność filmu The Doors wywołała modę na muzykę Jima Morrisona. A przecież w tej muzyce było dużo elementów bluesa. Drugi trop zaczynał się od Nirvany. Nawiedzony wokalista, punkowa energia i stylistyczne nawiązania do lat 70., jednym słowem czad taki, że skakało się po całym pokoju i zdzierało gardło. Za Nirvaną szedł Soundgarden, Pearl Jam, czy Stone Temple Pilots. Ci muzycy w wywiadach deklarowali inspirację muzyką lat 70, głównie Black Sabbath i Led Zeppelin, a ci z kolei zaczynali od bluesa. Kolejny element układanki to przepiękna płyta Erica Claptona Unplugged, dzięki której wielu chwyciło za gitarę. Tu bluesa było już pod dostatkiem, tylko że płyta wydawała się klasą samą w sobie i nie dawała szans znalezienia czegoś podobnego a innego jednocześnie.

Wymienione czynniki występowały równolegle w różnorodnych kombinacjach. Kasety wędrowały często przez kilka osób, a dostęp był łatwy. Bazar pod Pałacem Kultury, pełen straganów z pirackimi kasetami, był często odwiedzanym miejscem. Dla mnie osobiście jedna kapela miała znaczenie zasadnicze: AC/DC. Angus Young to znakomity gitarzysta, którego ogniste sola są mocno unurzane w bluesie. W ich graniu było wspaniałe boogie, a głos wokalisty, przede wszystkim Bona Scotta, był pełen luzackiego feelingu. Potrzebowałem wtedy poczucia luzu i beztroskiej zabawy, tak samo jak buntu i ekstrawagancji Cobaina. Toteż „blues” urósł w moich oczach. No i ta moc muzyki, która dawała energię nawet w najgorsze dni. W jednym z artykułów Angus powiedział, że Muddy Waters to był gość i że bez niego i Chucka Berrego wszystkie legendarne kapele jak Led Zep itp. by nie istniały. Pytałem więc, kogo się dało, lecz nikt Watersa nie miał. Wiele czasu minęło, zanim go znalazłem. W międzyczasie był Dżem. Głos Ryśka przyprawiał o zawrót głowy, poruszał jakieś nieznane uczucia, których obecności wcześniej nie byłem świadomy. Po raz pierwszy zwróciłem uwagę na słowa. Samotność, niezrozumienie, ulotność chwili, śmierć, alkohol, kac (a dobry kac to czysta poezja) i owe „jam session do rana, tam królował blues”.

Nalepę odkryłem dla siebie już na własną rękę. Moi rówieśnicy zachwycali się U2 i Stingiem, a mnie irytowała jakaś nostalgiczna, sentymentalna słodycz tej muzyki. Od typowych problemów osobistych uciekałem w dość dziwne klimaty: Anathema, Dead Can Dance, baśniowy Yes, nawet Kind of Blue Davisa i Nalepa właśnie. Przy pełnym emocji i namiętności głosie Riedla Nalepa był spokojny i, rzekłbym, zimny. Ale teksty i muzyka Breakout z przewagą tonacji molowych doskonale harmonizowały ze stanem ducha, pocieszały w swej kolorystycznej czerni. Pojawił się Hooker i B. B. King. W muzyce Hookera obok rytmów boogie frapujący był ciemny i w pewnym sensie archaiczny głos Johna Lee i jego mruczące zaśpiewy. Niesamowite. O czym bym nie myślał, gdy puszczałem Hookera miałem wrażenie, że on wie, o co mi chodzi. Jeśli chodzi o BiBiego, to miałem szczęście spotkać kasetę Blues Summit, gdzie zagrało wielu nieznanych mi wówczas artystów. I dobrze, bo przy okazji poznałem m.in. Roberta Craya i Alberta Collinsa. Każdy z muzyków grających na płycie Kinga operował specyficznymi środkami wyrazu, każdy miał swój indywidualny styl. Katowałem tę kasetę na okrągło, a jednorodny diament o nazwie „blues” zaczynał mienić się wieloma nowymi barwami. Rozpoznałem partie solowe poszczególnych muzyków. To było coś zupełnie innego niż solówki Hammeta czy Satrianiego, gdzie doszukiwaliśmy się karkołomnych palcówek, lub w kawałkach typu Hotel California, gdzie solo jest piękną melodią w melodii. Czuło się, że w bluesie solo pełni inną rolę, jest bardziej integralną częścią utworu. Jednocześnie wyraźna była swoboda muzyków i swoista niemelodyczność. W tym czasie poznałem też S. R. Vaughana i Nocną Zmianę Bluesa. Mocna muzyka Vaughana była czymś pośrednim między Satrianim (mam na myśli wirtuozerię techniczną, a nie stylistykę) a B. B. Kingiem. Nocna Zmiana znakomicie sprawdzała się w podróży, a niecodzienna gra Sławka Wierzcholskiego na harmonijce obudziła mą sympatię do tego pozornie niepozornego instrumentu.

Rozpoczął się okres słuchania radia. Najpierw Bielszy odcień bluesa, gdzie po raz pierwszy usłyszałem powalający Work Song w wykonaniu Paula Butterfielda. Większym szokiem był prezentowany przez Sławka Wierzcholskiego w Bluesełkach William Clarke. Dzięki Kleszczowisku poznałem Roberta Johnsona.

Olbrzymią rolę w uporządkowaniu przypadkowych wiadomości miał zdobyty przypadkiem Mały Leksykon Bluesa Marka Jakubowskiego, który przez długi czas był moim jedynym przewodnikiem po bluesie. To dzięki niemu sięgałem po prawdziwych klasyków, dzięki niemu też nie powstała w moim umyśle bariera czasowo-estetyczna, czyli muzyka do lat 60. i później. Bariera, którą zauważam nawet u wielce zaawansowanych fanów bluesa. Pozytywną rolę odegrała też audycja Andrzeja Jakubowicza Złota Seria Bluesa w PR Bis. Tam słyszałem nagrania Memphisa Slima z lat 40.

To raczej przypadek, że poznałem najpierw klasyków zza oceanu, a nie z Wysp. Potem, gdy próbowałem przeniknąć i ten bluesowy świat, byłem raczej rozczarowany. To, co nazywa się angielskim bluesem, jest często tylko (lub aż) muzyką opartą na bluesie. Muzycy angielscy nie mieli jeszcze w sobie tego specyficznego pulsu. Rytm, który tworzyli, był w pewnym sensie odwrotnością swingu. O ile słuchając swingu, mamy wrażenie przyspieszenia, o tyle angielski blues z lat 60. zwalnia. Poza tym Mayall lub Clapton są słabymi wokalistami.

Dużo bardziej interesujące są nagrania muzyków z Chicago, Teksasu czy Kalifornii. Pierwszą płytą kompaktową, jaką zdobyłem, były stare nagrania T-Bone’a Walkera. Swingujące – mocno kojarzyły się z jazzem, ale co ciekawe, trudno wskazać moment, gdzie zaczyna się jeden, gdzie drugi. Niesamowite są sola Walkera, do bólu bluesowe. Jego muzyka otworzyła mi w naturalny sposób drogę do jazzu. Dziś z taką samą łatwością odbieram grę Buddy'ego Guya i Kennego Burrella i chyba sympatia do stylistyki T-Bona wzmocniła we mnie przekonanie, że blues jest bliżej jazzu niż rocka. Dziwi mnie zatem częsta niechęć sympatyków bluesa do jazzu. Być może źródłem tej postawy jest znajomość bluesa poprzez muzykę angielską.

Dziś trzeba mieć trochę szczęścia, by się zakochać w bluesie. Wśród moich rówieśników królują nowe brzmienia, rock środka (Santana, U2 itp.) lub jazz (avant-jazz spod znaku Billa Laswella i Johna Zorna). Dlaczego? Po pierwsze: media. W radiu i – przede wszystkim – w telewizji bluesa jest niesłychanie mało. Dwa: klubów, które chcą systematycznie prezentować bluesa, bodajże w tej chwili w stolicy nie ma. Trzy: pewna absurdalna filozofia postępu zalatująca czasem snobizmem. Mówi ona, że są rzeczy nowe, które trzeba znać, żeby „być na czasie”, że muzyka musi być nowoczesna i nowatorska, tak jakby była czymś na kształt technologii, że muzyk musi epatować wynalazkami w dziedzinie formy. A przecież bluesowa forma jest stara jak świat... A zatem czytelnikom „Twojego Bluesa” gratuluję szczęścia!

ps. Przyznam, że dziś mój punkt widzenia niewiele się zmienił...

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz