O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

środa, 26 marca 2008

Robert Pete Williams

Nazywam się Robert Pete Williams. Urodziłem się w 1914 roku w Zachary, to w Luizjanie. Moi rodzice byli rolnikami – nazywali to sharecropping. Nie lubiłem tego. Boss zawsze zabierał połowę tego, co zebraliśmy. Nas, dzieciaków było piętnaścioro, ale wcześnie musiałem zająć się matką, bo rodzice się rozeszli. Robiłem wszystko – gotowałem, doiłem krowy. Musiałem wydoić 75 krów, wyobrażasz to sobie!

Kiedy zacząłem grać? Miałem jakieś 20 lat. Przyglądałem się różnym muzykantom, pamiętam, był taki Walter Green, Bill Chaney… Słuchałem i wybijałem rytm na kuble. Potem zrobiłem gitarę z pudełka po cygarach. Co? Nie możesz sobie wyobrazić. Zobacz, jak Mac Arnold na tym gra. A ten wariat Super Chican potrafi chyba zrobić gitarę ze wszystkiego, nawet z miotły. Diddley bow? Te jednostrunowe badziewie? Nie, ja na tym chyba nie grałem, nie pamiętam.

Człowieku, a jak zdobyłem pierwszą gitarę dla ludzi?! Jedna kolorowa powiedziała mi, że jakaś biała ma gitarę do sprzedania. Tam, gdzie mieszkałem, było sporo białych. Poszedłem. Stanąłem pod drzwiami. Puk, puk, puk. Otworzyła mi: „Pani, słyszałem, że ma Pani gitarę na sprzedaż”. Ona na mnie patrzy i mówi: „Mam naprawdę dobrą, prawdziwe pudło za 85 dolarów. Czy ty masz w ogóle jakieś pieniądze?” – zapytała. A ja na to: „Tak, Pani, ale mam tylko 4 dolary”. A ona: „Kupiłam tę gitarę dla syna, ale nie interesuje go to. Dam mu nauczkę i sprzedam ci ją za 4 dolary” – no i sprzedała. Stary, gitara kosztuje dwa tysiące, a ona sprzedaje ci za pięć dych.

Potem grałem coraz lepiej, na potańcówkach dla kolorowych, nawet dla białych, ale na ogół ich znałem. Nigdy nie występowałem przed dużą publicznością, więc jak potem mnie wrzucili na te festiwale… Nie lubię tego.

Lubiłem numery Blind Lemona i znałem chyba wszystko Peetie Wheatstrawa. Nawet tak mnie czasem nazywali. Mówią, że gram jak nikt inny. Taa… Mam swój styl!

W ogóle jestem dobrym, pokornym człowiekiem, zapytaj kogokolwiek stąd, z Rosedale. Ale Pan Bóg mnie nie oszczędzał, tak musiało być. Gdybym wiedział, że to się tak skończy… Przecież znasz moją historię. To było w Scotlandville. Nosiłem wtedy spluwę, każdy nosił. Miałem dużą rodzinę i w wolnych chwilach woziłem ją do kina. Chodziłem w tym czasie na piwo, a potem zabierałem ich do domu. Siedziałem raz, jak zawsze pijąc piwko, no i weszło dwóch gości. Jeden obcy, wielki facet, drugiego znałem. Powiedziałem: „Cześć Lee”. – „Cześć Pete” – on na to, a ten drugi: „Skąd jesteś?”. – „Z Zachary”. – „Kłamiesz, sukinsynu!”. Spojrzałem na niego i powiedziałem: „Nie nazywałbym cię tak”. A on: „Lepiej się zabieraj z powrotem do Zachary zbierać bawełnę!”. – „Nie muszę tego robić” – ja na to. A on wyciąga nóż i syczy: „Widzisz to, skurwysynu?”. Zacząłem się wycofywać, bo ten gość walił na mnie z tym wielkim nożem, i nagle okazało się, że jestem zablokowany – ten drugi zaszedł mnie od tyłu. Ale miałem pistolet w kieszeni, to co miałem robić! Wyciągnąłem go, a on wciąż napierał. Pomyślałem: „Strzel mu w brzuch”. Wypaliłem, ale on ciągle na mnie szedł, więc wystrzeliłem w serce.

Kiedy przyszli policjanci, posłusznie poszedłem z nimi, a oni potem zeznali, że się stawiałem. No i ten drugi facet wyrzucił nóż, więc nie chcieli mi uwierzyć, że się broniłem. Taki los… Wyrok śmierci, elektryczne krzesło, ’56 rok. Angola. Ale wiesz, wiedziałem, że Pan Bóg mnie obroni. Wiesz, jak trzymałem tych ludzi przed wykonaniem wyroku? Musisz chronić swoje nazwisko. Ja znałem nazwiska sędziów, spisałem je na kawałku papieru, a potem zapisałem całą kartkę moim nazwiskiem, złożyłem mocno i chuchnąłem, złożyłem swój oddech. Powiedziałem im: „Możecie mnie posłać do więzienia, ale nie zostanę tam na długo”. Zgłupieli. Mówiłem: „Nie możecie mnie zabić, bo otrzymuję pomoc od Boga!”.

  Dwa lata później w więzieniu pojawił się ten człowiek, doktor Harry Oster. Strażnik wiedział, że grałem na gitarze. Zagrałem dla doktora parę kawałków, a potem zapytał, czy znam jakieś więzienne bluesy. Znałem – te, które sam napisałem. Chyba zrobiło to na nim wrażenie. To on był pomocą od Boga, to on dał mi wolność, choć musiałem na pełną jeszcze długo czekać. Harry Oster.

Pytasz, co to blues. To jest w powietrzu. Jadę samochodem czy pracuję w polu i słyszę jakby echo, echo śpiewu. Zapamiętuję to, wracam do domu, łapię gitarę i gram bluesa...

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz