Przyjście na świat dziecka dość gruntownie zmienia perspektywę życiową. Zmienia też nawyki, a nawet potrzeby. Muszę kontrolować poziom głośności muzyki, a jednocześnie nie chcę izolować Stasia od dźwięków, które nas otaczają na co dzień. Nie zmienię nagle swych upodobań.
Kelly Joe Phelps i Harry Manx, wespół z Cassandrą jako kołysanki dla noworodka? Dlaczego nie. Błoga, kojąca muzyka, dojrzała, uduchowiona, często aksamitna brzmieniowo. Mająca coś z medytacyjności, ale i transowości. Niebiańsko intymna.
Fora internetowe to czysta rozrywka. Przestałem wierzyć, że można i warto cokolwiek przekazywać z ich pomocą (poza czystą informacją). Ludzie tego nie oczekują. Chcą pogadać, a jeśli rozmowa nie wydaje im się interesująca, nie włączą się. Jedyna forma intensywniejszej dyskusji to kontrowersja i swoisty radykalizm. Nie mam na to ochoty. Nie warto.
Wiedzy szuka się z pomocą Google, a nie zadaje pytania na forum. O muzyce się nie rozmawia, bo „to jak tańczyć architekturę”. Rozmawia się o sobie. Można też ponarzekać, zresztą można wszystko. :)
Anthony Gomes – Live. Masakra! Przy nim Bonamassa jest subtelny jak Charles Brown i bluesowy jak Muddy Waters. Gomes jęczy, onanizuje się gitarowym szaleństwem, pastwi się nad gitarą, gra ciężko, hałaśliwie, z metalową wirtuozerią, traktuje bluesa jako formalny punkt odniesienia. Nie da się tego słuchać w dłuższych fragmentach. Rzeźnia. Uprzedzam!

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz