O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

sobota, 12 kwietnia 2008

Honeyboy Edwards - żywa legenda

Gdybym miał Honeyboya pod ręką, posadziłbym go na krześle i poprosił o opowieści na temat każdego bluesmana, jaki przyszedłby mi do głowy – Sonny Boy Williamson II, Robert Johnson (Edwards miał ponad 20 lat, gdy Johnson zmarł, miał też okazję z nim grać), Charley Patton, Johnny Shines, Tommy Johnson. Pewnie część tych odpowiedzi byłaby mało wiarygodna. Artyści są często nonszalanccy lub zazdrośni wobec  muzycznych kolegów – patrz Williamson II o Johnsonie, Lockwood o T-Bone’ie.

 

Edwards ma oryginalną opinię co do sztuki gitarowej. Prawdziwi faceci nie grają w otwartych strojach – mówi. Dodajmy, że w otwartych strojach grał Muddy Waters, Patton czy Johnson. Son House? Nie był zbyt dobry w akordach, nie umiał grać akordów. Wiesz, kto był dobry – mówi w rozmowie z Danem Wilcocksem (Blues Revue kwiecień/maj 2008) – Big Bill Broonzy był najlepszy (the best chord man you ever wanted to hear about – s. 15). Pierwsze nagrania Edwardsa powstały w 1942 roku, wtedy co Muddego, a potem miał szansę nagrywać dla wytwórni Chess – nie chcieli drugiego Watersa. Mogłoby to osłabić jego start, siłę jego muzyki.

 

No dobrze, to historia. Ale Honeyboy wydał niedawno kolejną płytę. Materiał pochodzi z lat 1942–2007. Czujecie to? 65 lat historii muzyki. A tu jakby czas stanął w miejscu! I co najważniejsze kompozycje z ubiegłego roku brzmią równie dobrze, równie legendarnie jak te starsze, nieco kostycznie, ale korzennie. Ale to już nieważne, że Edwards nagrywał z Walterem Hortonem (są tu dwa kawałki z nim), znał Little Waltera itd. Ważniejsze, że jego styl, jego ekspresja kształtowała się w innych czasach i to się czuje. Biali niemal się nie interesowali tą muzyką. Jeszcze na dobre nie zwietrzyli tu interesu. Muzycy włóczyli się od klubu do klubu, od ulicy do ulicy, grali na potańcówkach, piknikach, nie znali słowa "telewizja", "promocja", "sztuka ludowa"… Nawet to że grają bluesa, nie było dla nich oczywiste. No i bluesem nie trzeba było się popisywać. Gitara Honeyboya jest szorstka, w pewnym sensie toporna, ale ta toporność dodaje jej blasku. Jak to rozumieć? Mistrzostwo tych instynktownych muzyków, klasyków bluesa jak Edwards, House czy Lightnin’ Hopkins polega na tym, że mimo znacznych ograniczeń technicznych, potrafili okiełznać instrument tak, by przemawiał ich indywidualnym językiem, tworzyli własne słownictwo, własne środki ekspresji.

 

Edwards na płycie Roamin’ And Ramblin’ gra z wieloma harmonijkarzami, ale żaden nie zmusi go do zmiany stylu. To oni muszą się dostosować.

 

Jest tu Bobby Rush, Sugar Ray, Billy Branch, Jimmy "Yard Dog" Jones czy Michael Frank (również menedżer i wydawca płyty). Crawling Kingsnake – potrafię sobie ten numer wyobrazić równie dobrze bez harmonijki, choć Billy Branch jest znakomity. Zupełnie celowo stawia się w roli tego, który grając, słucha – nie muzyki, ale opowieści, które snuje Honeyboy, Billy wycofuje się, gdy trzeba, zaznacza silniej obecność, gdy to konieczne.

 

Zachwyca mnie jeden z niewielu solowych utworów – Trouble Everywhere I Go. Nagrany 32 lata temu, niedawno zatem, niemal nowość, temat dorównuje finezją bluesom Lockwooda, a przy tym Honeboy poraża siłą głęboko bluesowego śpiewu!

Nie, pisanie o każdym nagraniu nie ma sensu.

<Roamin’ and Ramblin’ to spotkanie z muzyką surową, klasyczną, w gruncie rzeczy prowokującą i wymagającą. Wymagającą? Czego? Tego, by słuchać jej głośno, poświęcić maksimum uwagi, minimum wysiłku. Wtedy zaczyna kopać pod sufit. Cóż, to wytrawne wino, ma cierpki smak, nie każdemu pasuje, ale tym, którzy chcą popracować nad własnym podniebieniem, polecam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz