O mnie

Moje zdjęcie
Niektórzy sądzą, że o muzyce nie ma sensu pisać. Ja jednak będę się beztrosko upierał, że można. Mam nadzieję, że moje subiektywne teksty zaciekawią choć garstkę sympatyków bluesa, zainspirują do rekapitulacji swoich poglądów, do posłuchania jakiejś płyty, sięgnięcia po dany artykuł, książkę albo do odwiedzenia danej strony internetowej. Miłej lektury! Pozdrawiam Sławek Turkowski

poniedziałek, 30 października 2006

Cassandra w Kongresowej

Miałem wczoraj wielką frajdę. Dane mi było przeżyć koncert Cassandry Wilson po raz trzeci. Grała około 80% materiału z ostatniej płyty, więc to był chyba najlepszy koncert, jaki widziałem. Przyszedłem dosyć późno, bo wiedziałem, że o 19.00 i tak show się nie zacznie. Wszedłem, rozejrzałem się, mnóstwo ludzi. Niewielu artystów jest w stanie zapełnić Salę Kongresową. Kongresowa jest paskudna. Nie cierpię tego stęchłego PRL-owskiego blichtru czerwonych siedzeń. Nic to, najważniejsza jest muzyka. Około 19.30 na scenie pojawiło się trzech muzyków – perkusista, keybordzista i harmonijkarz. Jak to często u mnie bywa na koncertach jazzowych, zachwyca mnie złożoność pracy perkusisty. Gene Lake wie, jakie cuda można robić z rytmem. Fantastycznie łamał. Za to harmonijkarz Gregoire Maret przynudzał strasznie. Nie wiem, jak dla mnie nie było w tym jaja. Po dwóch kompozycjach trio zeszło. Ludzie się zdziwili. Ktoś z sali ryknął: Oddajcie mi moje pieniądze! Bardzo śmieszne.

A potem się zaczęło. Wszedł cały zespół, choć nie, najpierw zaczął gitarzysta Marvin Sewell  – taki „hotshot guitarist”, co to potrafi zagrać wszystko. Stworzył slidem niezły klimat. Zaśpiewała Cassandra. Wydała z siebie ten perlisto-srebrzysty dźwięk... Bóg był niesprawiedliwie hojny w chwili jej urodzin. Mógłby podzielić jej talent na dziesięć, a i tak byłoby czego słuchać. Przyszła pora na bluesa. I Want To Be Loved Dixona. Salą zawładnął dosadny groove (tak, wiem, powtarzam się, ale lubię ten zwrot). Cassandra bawiła się przednio. Widać było, jak ją to kręci. Jest bluesmanką, ok, bywa, ale jakże prawdziwie. Keybordzista i perkusista też mieli ubaw, gitarzysta był niewzruszony, harmonijkarz się męczył. Widać, że nie ma pojęcia o harmonijce bluesowej, że w życiu nie słyszał Little Waltera, czy Juniora Wellsa. Ach, gdyby tam wsadzić jakiegoś Mitcha Kashmara albo choćby Piazzę czy Gibsona! Zerknąłem na salę. Siedzą i gapią się – ani rączką, ani nóżką, ani główką, korpuskiem nie ruszą. Co u diabła? Kontemplują? Pewnie koneserzy są zażenowani, że tak zacna wokalistka w tak „niezwykłym” miejscu gra „takie” tematy.

Nie, nie, nie, ani mi się śni pisać relacji z całego koncertu. Tą masochistyczną przyjemność zostawiam innym. Nie ma nic bardziej nużącego w pisarstwie muzycznym od dociekliwego wgryzania się w niezwykłość chwili wydarzenia.

Zastanawiam się, ile osób, tak procentowo, przyszło na Cassandrę, bo ceni ją jako artystkę. Ile osób było tam, bo to było tzw. ważne wydarzenie artystyczne, JVC Jazz Festival 2006, na tyle ważne i  „jazzy”, że wypada być. Wychodząc z sali, starałem się wychwycić komentarze. Widzowie chyba mają jakieś odczucia, wrażenia, nie? Chcą wyrazić, czy im się coś podobało, nie bardzo, jak grał basista, jak przypadł do gustu repertuar. Może dla kogoś to było pierwsze wielkie przeżycie muzyczne jak dla mnie B. B. King 10 lat temu. Może gdzieś w wyższych partiach to się zdarzyło. Ja nie słyszałem nic. Ktoś kogoś spotkał, gdzieś się wybiera, coś tam, bla bla. W końcu, czekając na odbiór kurtki z szatni, doczekałem się: Nawet niezłe to było. Ja to jej nie znałem za bardzo. Miałem jakąś płytę pożyczoną kiedyś czy przegraną, ale to było dawno. Ta...

Koncert jazzowy w przeważającej mierze nie jest muzyką dla koneserów, tylko dla ludzi, którzy mają pieniądze. Podobnie dzieje się z bluesem. Ten sam problem podnosi Bob Margolin w ostatnim „Blues Revue”: I must wonder: Is the day coming when only rich people can afford to be consumers of blues music?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz