Joe Bonamassa na okładce „Blues Revue”. Woda na młyn wszystkich miłośników gitarowego łomotu. Bonamassa jest w światku bluesowym tym, czym Norah Jones w światku jazzu. Pamiętam, że kiedy po raz pierwszy zetknąłem się z jej płytą, zainteresowała mnie, bo był tam Frisell. Pracowałem wtedy w sklepie muzycznym. Posłuchałem, stwierdziłem, ot, miła płytka popowa, i wrzuciłem na półkę, pod pop oczywiście. Po jakimś czasie zaczęli się zlatywać ludzie, że taka fajna jazzowa płytka. Zlatywali się bardziej niż po jazzowe albumy.
Wniosek – marketingowcy dyktują kierunek rozwoju form muzycznych albo przynajmniej zakres terminów muzycznych. Czas krytyków minął. Są albo niepotrzebnymi maniakami, jakimiś szalonymi naukowcami, zasuszonymi bibliofiliami, albo są na usługach marketingu. Podobnie jest z Bonamassą. Żaden amerykański dziennikarz nie będzie się upierał, że on gra bluesa. Autor artykułu w BR Michael Cote przyznaje, że JB bliżej do Jethro Tull niż do J. L. Hookera. Ale zamieszczając Bonamassę na okładce, redakcja BR liczy na napływ nowej publiki do tego, niestety, wysychającego korytka. Za czas niedługi ci sami dziennikarze już nie będą mieli oporów, by pisać o JB i jemu podobnym jak o SRV.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz